Zimno, za zimno. W piątek, na rutynie jadąc, nie zauważyłem spadku temperatury i logicznego jej następstwa w postaci konieczności wyciągnięcia kurtki zimowej, bo jesienna już taka nazbyt letka się stała. No i wymarzłem na przystanku jak jasny skurwysyn. Wczoraj kursowania po mieście i wymarznięcia też trochę było, bo rodzice z rzadka wpadają na pomysł, żeby zadzwonić co im potrzeba przed moim przyjściem, więc dowiaduję się na miejscu, co oznacza że muszę robić dodatkowy obrót (pójść-kupić-zanieść). Naturalnie za to jak ja dzwonię, czy im czegoś nie potrzeba, to oczywiście NIC!
Do tego ojciec w swoim zwykłym trybie - rodzina gówno wie i gówno się zna (obca wyrocznia - a to zupełnie co innego! plackiem i czcimy! czcimy!). Chce żeby mu podnieść tapczan (górę, nie skrzynię) bo potrzebuje w nim coś tam. Podnoszę. Podniesiony trzeba podeprzeć krzesłem (bo po co sprężyny montować, jeszcze trzeba by pieniądze wydać...). Podpieram, ale trąciwszy dla pewności widzę że krzesło odjeżdża po parkiecie, więc tapczan może runąć na niego kiedy do środka się schyli. Mówię, że trzeba tu coś podłożyć, bo krzesło odjeżdża i spadnie, a słyszę znajomy rechotek: Nic nie będzie! Nic się nie rusza! Mówię, że widzę jak się przesuwa, a on to samo z tą samą bezmyślną beztroską. Nie, to nie demencja, miał to zawsze. Za to największy nawet idiotyzm jaki usłyszał od wyroczni, przedstawiał nam jako prawdę objawioną, niemalże na kamiennych tablicach prosto z nieba przysłaną, rechocząc z naszej bezgranicznej głupoty, nie potrafiącej pojąć jego życiowej mądrości.
Właśnie kończą się kolejne targi książki historycznej. Nie poszedłem na nie. Kiedyś bywałem nawet w trzy na cztery targowe dni, a to już kolejny rok, kiedy tam nawet nie zajrzałem. Cokolwiek ograniczona w stosunku do netu oferta i chciwość oraz krótkowzroczność wydawców, którzy od jakiegoś czas nie tylko drastycznie ograniczyli i polikwidowali oferowane rabaty (stanowiące w dużym stopniu o atrakcyjności imprezy), ale potrafią liczyć sobie drożej niż na własnej stronie internetowej. Rekordziści (z jednym osobiście się zetknąłem) żądają więcej niż własna cena okładkowa; bynajmniej nie za białego kruka.
Przeglądam ofertę wydawnictwa Krytyki Politycznej. Zapisuję książki, które warto byłoby przeczytać i łapię się na delikatnie przesączającej się - jak woda między klepkami poszycia łodzi, myśli, że to chyba nie ma już sensu: poznawanie nowych analiz naszego świata, próby zrozumienia co się wokół nas dzieje, to napędzające mnie pragnienie by wiedzieć i rozumieć więcej. Bo świat toczy się własnym trybem, a ja nie mam nie na niego żadnego wpływu i to czy i ile rozumiem, nie ma żadnego znaczenia, że to taki intelektualny onanizm, ale bez przyjemności i bez orgazmu. Przyszło mi właśnie na myśl, czy tu nie pojawia się mądrość wynalazku religii, która w takiej właśnie chwili oferuje człowiekowi błogosławieństwo ulgi oferując "sens" życia. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to sens narkotyczny w swej istocie - ucieczkę w iluzję, ale może ta ułuda, to urojenie, to faktycznie wszystko na co możemy liczyć?
Drugie pranie w pralce. Kijkiem szturcham prace do sprawdzenia - a nuż widelec to fatamorgana i sama zniknie? Tym samym kijem opędzam się od myśli, że powinienem przygotować nowe materiały do lekcji. Dobrze, że nie liczę pochłanianych kalorii, kalkulator mógłby się zapalić. Od sacrum do profanum.