Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

piątek, 30 sierpnia 2013

220.Karoshi, albo co to jest to duże białe przed dziobem?

Jestem coraz bardziej zdeprymowany perspektywą pracy w rozpoczynającym się właśnie roku. Wygląda na to, że w szkole będę siedział (z okienkami) co najmniej 33 godziny, a do tego nauczania indywidualne poza miastem. Do tego 5 różnych trybów przedmiotowych (inne programy, zakresy, treści, ilości godzin) w 11 klasach. Jakby tego było mało - klasy "kołchozy" po 34-35 uczniów.  Jak pomyślę ile to oznacza ślęczenia nad sprawdzaniem prac, co dla mnie jest torturą, to nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić.  Do tego wychowawstwo. Ponadto oczywiście różne obowiązki pozadydaktyczne. Dla introwertyka, nie umiejącego pracować "na odwal się", lecz wkładającego wiele energii w wykonywaną pracę, to wszystko oznacza zmierzanie ku katastrofie.
Zajebię się.

środa, 28 sierpnia 2013

219.Poprawki

No i po egzaminach poprawkowych. Sporo oblanych. Zdane - wysiłkiem głównie komisji. Żeby uczeń zdał, musimy stawać na głowie niemal - zachęcać, dopytywać się czy aby na pewno zrozumiał polecenia, dla pewności tłumaczyć mu o co chodzi w tym i tym poleceniu, naprowadzać, dopytywać, sugerować itp. Jakby policzyć na stenogramie, to by zapewne się okazało, że komisja wypowiedziała więcej słów (i dłuższych...) niż zdający. A jak uczeń coś duka ćwierćzdaniami, jarzy piąte przez dziesiąte, ułamek tego co by należało oczekiwać, to własnemu szczęściu nie wierzymy i z  radości się nie posiadamy.
Niektórzy w ogóle się nie przygotowali. Inni - bez najbardziej nawet podstawowej wiedzy, wyobraźni i najmarniejszej choćby wiedzy ogólnej. Takim nawet nie ma jak podpowiedzieć i na trop naprowadzić. 

Stan wojenny wprowadził Piłsudski, albo Gomułka. Wynik podzielenia 54 przez 6 jest prawdziwą zagadką. Woda jest pierwiastkiem. Linia prosta narysowana w kształcie błyskawicy jak najbardziej pozostaje linią prostą. "Górki i dołki" to jedyna znana nazwa sinusoidy. [wszystko - LO]

Można by rzec, że mam uczucia ambiwalentne: z jednej strony uzyskałem dobitne potwierdzenie, że wystawione przeze mnie na koniec zajęć niedostateczne nie były aktem niesprawiedliwości i krzywdzenia niewinnych, bo osoby te zawaliły poprawkę totalnie i absolutnie bez cienia wątpliwości. Z drugiej zaś strony to frustrujące dla nauczyciela widzieć takie zwieńczenie swoich całorocznych wysiłków.

Nie mówiąc o niesmaku takiego, jak na wstępie przytoczono, egzaminowania. Ale co począć - system preferuje i premiuje, de facto wymuszając, przepychanie każdego ucznia przez kolejne etapy edukacyjne, bo "za uczniem idą pieniądze". Tak w praktyce wygląda sławiony przez wielu bon edukacyjny - jesli szkoła dostaje za ucznia pieniądze, to nie jest zainteresowana pozbywaniem się go, a jednocześnie pieniądze te są zbyt małe, by dało się skutecznie i znacząco podnieść poziom jego faktycznego (a nie nominalnego) wykształcenia. Pieniądz idzie za uczniem, więc bierze się każdego. Tylko najlepsze szkoły mogą sobie pozwolić na luksus selekcji i odrzucania nie dających sobie na tym poziomie rady. Reszta szkół musi obniżać poziom i przepychać uczniów przez system.

wtorek, 27 sierpnia 2013

218.Środek prozakopodobny

Zaczynam odczuwać chyba pierwszy powiew terapeutycznego wpływu pracy. Wizyta w szkółce, rozmowy, narady, egzaminy zaczynają na mnie działać pobudzająco.

Po sesji doradzania i pocieszania Emusia ruszyłem w rajd po księgarniach, by zorientować się jak wygląda dostępność podręczników do wspaniałej reformy programowej (Hallowej). Wygląda tak, że musiałbym użyć słów powszechnie uznawanych nawet u nas za obelżywe. Na kilkanaście modułów, o których wiadomo od kilku już lat, dostępne są do trzech, o resztę - pytać Cyganki pod dworcem. Ktoś powie - przecież można uczyć bez podręcznika. Naturalnie, ale wymaga to dwóch drobiazgów: wsparcia materialnego szkoły, w której belfer musi pokserować przygotowane materiały, oraz odpowiedniego nastawienia uczniów do pracy i współpracy, a to w naszej szkółce jest takie, że sugestia jakiegokolwiek wysiłku z ich strony jest odbierana jak brutalna napaść psychola. Oba więc warunki w moich warunkach to dobro deficytowe.

Zajęcie się pracą skutecznie odwraca moją uwagę ode mnie. Ponieważ, jak plota niesie, będę miał duży przydział obowiązków w tym roku (zresztą jak skończony debil zaproponowałem dorzucenie mi jeszcze jednego, bo nie mogłem już patrzeć na amatorską niekompetencję), zanosi się na to, że będę na tyle umordowany, że w ciągu doby nie zostanie mi wiele czasu na myślenie o smutku i pustce. Tu też widać problem wakacji i długich urlopów - brak pracy oznacza zdjęcie zasłony zakrywającej żałosną pustkę, by nie powiedzieć - klęskę, mojego życia osobistego i konieczność konfrontowania się z nią, a to nawet dla mojej psychiki zbyt duże obciążenie.

Tak więc, można łyknąć tabletkę prozacu i popić szklaneczką wody, albo zająć się pracą popijając szklanką spirytusu - bo kto by  na trzeźwo w tym domu wiariatów wytrzymał. ;-)


sobota, 24 sierpnia 2013

217.Epitafium forumowe

Ostatni weekend urlopu. Nastrój denny. Nie jestem pewien jaka jest główna tego przyczyna. A może nie ma jednej, lecz zbieg kilku?
Pogoda od kilkunastu dni przywodzi mi na myśl zapowiedź jesieni. Chłodne noce sięgające swą rześkością aż po wczesne przedpołudnia. Ciepło w nasłonecznionych miejscach, graniczące z chłodnym powiewem cienia, którym towarzyszy irytacja przy wyborze ubrania - co włożyć, żeby i nie przewiało i nie spocić się.
Jesień kojarzy mi się z końcem, z zamknięciem, generalnie smutno. To nie jest dogodne połączenie - powrót do pracy, któremu towarzyszy uczucie raczej przygnębiającej pesrpektywy, a nie zaraźliwego entuzjazmu. Nadejście ciepła, słońca i długich jasnych dni wiosną pozytywnie na mnie wpływa. Lubię słońce, choć nie upały. W sierpniu dostrzegam już, że dzień jest wyraźnie krótszy, wcześniej robi się ciemno i zapowiada to mrok końca roku. Do tego pierwsze półrocze (szkolne) to długa prosta, nieprzerwana żadną istotną ulgą wolnych dni - to męczy i wpływa niekorzystnie na psychikę. Drugie półrocze jest pod tym względem o wiele lżejsze, bo liczne przerwy i coraz dłuższe, coraz bardziej słoneczne dni nastrajają optymistycznie.

Po wielu rozmyślaniach ostatecznie zrezygnowałem  z uczestnictwa w branżowym forum i napisałem pożegnalnego posta. Kiedyś już przestałem się na kilka tygodni tam udzielać, ale wróciłem i znów zacząłem pisać. Zastanawiałem się nad tym co mnie ku temu (tj. rezygnacji) popycha. Obawiałem się, czy to przypadkiem nie skrywany przed samym sobą rodzaj ciotodramy, dla zwrócenia na siebie uwagi. Mam nadzieję, że nie. Zastanawiałem się co forumowanie mi daje, a co zabiera. Dawało zajęcie uwagi, absorbowało, pozwalało skupić się na czymś co odwracało od smutnych myśli na temat mizerii własnej egzystencji. Chyba dowartościowywało, dzięki temu że pisząc mogłem prezentować atrakcyjniejsze strony siebie. Dawało pozór uczestniczenia w jakimś życiu zbiorowym, wśród ludzi podobnych do mnie, przed którymi nie musiałem udawać kogoś kim nie jestem. Było 20-calowym oknem samotni przez które mogłem sobie popatrzeć na normalniejszy, szczęśliwszy świat. 
Ale z czasem coraz wyraźniej dostrzegałem coś, na co jestem wyczulony - na podróbę, na pozór prawdy. Forum to był wirtualny świat, z wirtualnymi kontaktami, z których w gruncie rzeczy żaden nie ziścił się w realu. To było odwracanie uwagi od problemów, a nie jakiekolwiek przybliżenie do rozwiązania któregokolwiek z nich. Nie sposób było nie dostrzegać kontrastu między złudzeniem "prowadzenia życia" na forum, a poczuciem pustki w życiu prawdziwym, w miarę jak traciłem siły i nadzieję na poznanie kogoś wartościowego w realu. Kiedy kogoś szukałem, forum było chyba wartościowym uzupełnieniem, ale na koniec kiedy zostało tylko ono, poczułem dysnonans. Jestem przy tym świadomy tego, że było ono także swoistą kotwicą, hamującą powrót do szafo-skorupki.
Czuję brak, muszę powstrzymywać odruch kliknięcia, żeby sprawdzić co ktoś nowego napisał. Być może to była forma uzależnienia. W takim razie dobrze, że odszedłem. Muszę tylko wymyślić sobie czym wypełnić czas i uwagę. Powrót do pracy na pewno to ułatwi, gorzej będzie wieczorami po jej zakończeniu. Sam na sam ze sobą to nie jest optymistyczna perspektywa.

Kilku userów wyraziło żal, że odchodzę. Przyszło mi na myśl, że przy takich wirtualnych kontaktach żałowanie człowieka jest warte tyle co żałowanie dobrze skonstruowanego bota. A zresztą czy w ogóle można tu mówić o żalu za człowiekiem, czy może tylko za chwilami własnej przyjemności z czytania jego tekstów? I nie żałujemy człowieka, tylko tak naprawdę siebie?

Został mi jeszcze tylko ten blog.

piątek, 23 sierpnia 2013

216.Szpilka

Znów oglądanie mieszkania z Emusiem. Trafiłem na bardzo interesującą ofertę i po oględzinach Emuś jest zachwycony. Teraz musi się jeszcze tylko z rodzinką dogadać. Dzień w ogóle był dla niego szczęśliwy, bo pojechał na kolejną rozmowę o pracę i wrócił cały w skowronkach - dostał i to na bardzo korzystnych warunkach, a także za moją radą odkręcił inną sprawę i to gładko oraz bezboleśnie.
Kiedy odezwał się paręnaście dni temu jakoś tak od razu przemknęła mi pewna, może nieładna, ale niezupełnie oderwana od rzeczywistości myśl. No i dziś się doczekałem potwierdzenia, że moje przeczucia nie były tak zupełnie niesprawiedliwe i bezpodstawne, a niektórzy mają dar dostrzegania w relacjach z innymi ludźmi także walor praktyczny.
A na odchodnym w podzięce za pomoc dostałem drobną szpilę. Taką niewielką przecież, nieopatrznym słowem lecącą i bez złej intencji. Ale cóż z tego, kiedy - trafiła celnie.

Ranić możemy nie tylko umyślnym działaniem, ale i takim, które płynie z nieuwagi na drugiego człowieka, kiedy nie zastanawiamy się co czuje, co myśli, co jest dla niego ważne, nie pamiętamy co nam o sobie mówił, bo jesteśmy skupieni na sobie. 

Które lepsze, a które gorsze?

czwartek, 22 sierpnia 2013

215.Bezsilność

Biedny Emuś. Z jednej strony nieoczekiwana nowa oferta pracy, jeszcze lepsza niż dotychczasowe, na które już się zdecydował. Z drugiej zaś rodzinka obsadzająca wyrzutnię torpedową, z której napieprza w jego plany mieszkaniowe ile wlezie, pod ślicznie rozpiętym transparentem "Wszystko dla twojego dobra, synku!". A bez szybkiego mieszkania, przy ograniczonym budżecie będzie skazany na wykańczające dojazdy pociągiem.
A mnie jego opowieści wywołały moje wspomnienia i to dobrze pamiętne uczucie dławiącej bezsilności i osamotnienia, kiedy było się skazanym na posłuszeństwo i podporządkowanie kieszonkowemu dyktatorowi.

środa, 21 sierpnia 2013

214.W poszukiwaniu gniazdka

Oglądanie mieszkań z Emusiem zdominowało dzień.
Było jedno fajne, wywierające bardzo pozytywne wrażenie, w dobrej cenie, niskich kosztach utrzymania i w świetnej lokalizacji. Co zabawne, zorientowałem sie, że choć mniejsze metrażem i liczbą pokoi od mojego, ma taki sam rozkład, do tego stopnia, że nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło spod ołówka tego samego projektanta.
Było też paskudne. Od klatki schodowej, przez rozkład, wystrój, klimat, po cenę i koszty utrzymania było odpychające. Do tego agentka nie pamiętająca w którym domu, ani które mieszkanie ma pokazywać, oraz właścicielka mająca problemy ze skojarzeniem że klientów się wpuszcza do mieszkania i że drzwi są naturalną, by nie powiedzieć jedyną drogą, którą mogą wejść do mieszkania, wobec czego trzeba je otwierać, a nie tylko mówić "dobrze". Obie damy były równie udane i siebie warte.

Zabawne, że mieliśmy identyczne odczucia wobec oglądanych mieszkań.
Mam nadzieję, że chłopak kupi sobie ładne mieszkanie i będzie w nim szczęśliwy. Dziś podpisał umowę w sprawie pracy, więc ma już papu zaklepane, teraz mu zostało jeszcze tylko chałupę zorganizować. Fajnie widzieć, jak ktoś sobie udanie układa życie. 

wtorek, 20 sierpnia 2013

213.Folwark wiecznie żywy w nas

Krótka wizyta w pracy. Już idąc znajomą trasą poczułem wchodzenie w tryby, jakby organizm przypominał sobie wyćwiczone odruchy i szykował się do kolejnej tury specyficznego działania.

Zagadnąłem uprzejmie panią sekretarz: czy już po urlopie i czy udało się jej wypocząć.

-Panie profesorze, wypoczęłam póki tu nie weszłam, bo wtedy z miejsca minęło.

To dla nas dość charakterystyczne.

Z zainteresowaniem przeczytałem artykuł Adama Leszczyńskiego w weekendowej Wyborczej. Zwrócił uwagę na koncepcję "długiego trwania" Fernanda Braudela, wskazując na historyczną rolę naszego znaku rozpoznawczego - folwarku. Na podstawie artykułu można wysnuć wniosek, że folwark jako pewna filozofia makrogospodarowania nigdy nie zniknął, lecz ma się dziś w najlepsze. Innymi słowy, odkopując fundamenty mentalne naszej dzisiejszej gospodarki znajdziemy tam folwark. 
Podobieństwa ogólnego schematu rzeczywiście są uderzające. Ująłbym je następująco: 
  1. Niska innowacyjność - folwark był ekstensywny, dominowało oparcie na prostej pracy fizycznej, brakowało bodźców do udoskonaleń. Nasza gospodarka jest wybitnie mało innowacyjna, po co ryzykować, skoro można zarabiać wygodnie eksploatując pracowników?
  2. Niska stopa życiowa pracowników z trudem zaspokajających podstawowe potrzeby życiowe. Wtedy - nędza pańszczyźnianych chłopów, dziś wielkie bezrobocie i nędzne pensje.
  3. Wysoki standard życia elit. Wtedy - bogactwo średniej i wyższej szlachty oraz magnaterii, dziś - niebotyczne zarobki przedsiębiorców i menedżerów.
  4. Uzasadnianie tej sytuacji niską wydajnością pracy. Wtedy - "chytrze bydlą z pany kmiecie", dziś pomstowanie na "roboli" i "bydło", które się leni i tylko kombinuje. [vide pkt 5.]
  5. System działający przeciw etosowi starannej i rzetelnej pracy. Po co, kiedy pracujesz za darmo, lub jesteś wykorzystywany głodową pensją? System zachęca do bylejakości, która z kolei służy uzasadnieniu rozwarstwienia [pkt. 3. i 4.]
  6. Tak jak wtedy nasze położenie geograficzne nie sprzyja buntowi społeczeństwa i zmianie tego porządku. Wtedy uciskani chłopi uciekali do innego pana lub na Ukrainę. Dziś - ludzie emigrują do Europy Zachodniej. Właściwie nie dziś, lecz od kilkudziesięciu lat. Uciekają reformatorzy i buntownicy, zostają konformiści i oportuniści.
  7. Ludzie i wtedy i dziś nie tyle nastawiają się na zmianę systemu, ile na osobisty sukces rozumiany jako przedostanie się do elit i korzystanie z ich dobrodziejstw. Paradoksalnie, taka postawa uciskanych konserwuje i wzmacnia system, gdyż uciskani nie chcą go zmieniać, tylko zmienić swoje miejsce w nim.
  8. Polityka jest sprawą elit, zwykli ludzie się do niej nie mieszają. Państwo - kiedyś było szlachty, dziś jest "ich". Zwykli ludzie, tzw. obywatele mają mniej lub bardziej uświadomione poczucie, że to państwo nie jest im zbyt pomocne, a niekiedy nawet - przyjazne.
  9. Nie widać znikąd żadnego czynnika, który by spowodował zmianę tego systemu.
Jakiś czas temu zauważyłem już, że mamy w naszym społeczeństwie silny rys, czy pierwiastek, mentalności pańszczyźnianego chłopstwa, ale nie kojarzyłem, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Tej mentalności towarzyszy cała filozofia społeczno-gospodarcza, tworząc koszmarny samowzmacniający się splot trzymający nas w duszącym uścisku. Jak to zmienić?

niedziela, 18 sierpnia 2013

212.Kto z nas jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem

Szukamy partnera (faceta, chłopaka, męża etc.). Czemu? Żeby nie być samotnym, żeby kogoś mieć, bo samotność doskwiera, bo... dałoby się jeszcze dopisać ileś tam deklarowanych powodów. W ramach owego szukania stosujemy zasadniczo dwie podstawowe strategie:
1) zakładamy profile, dajemy i przeglądamy anonse, czatujemy, forumujemy itp., randkujemy;
2) nie czynimy powyższego (z pktu 1.), tylko siedzimy i czekamy aż epuzer sam nas znajdzie.

W fazie profili i anonsów to generalnie postępujemy poprawnie. Oczywiście owa generalizacja oznacza miłosierne pominięcie poczynań zaczerpniętych z wtórnego rynku samochodowego - tam podkręcamy liczniki, tu zmniejszamy sobie wiek i wagę, dodając centymetrów tu i ówdzie, tam klepiemy blacharkę i zamalowujemy defekty, tu - fotoszopem i prze- oraz niedoświetleniem modyfikujemy swój fizys, tam słyszymy o Niemcu co tylko do kościoła jeździł i płakał jak sprzedawał, tu - kreujemy się na lepszych i lepiej sytuowanych niż jesteśmy naprawdę. Ale przyjmijmy życzliwie i nieco optymistycznie, że to szeroki margines, a nie główny nurt.

Niestety życzliwość i optymizm kończą się zdecydowanie, kiedy popatrzymy na drugą fazę naszych zabiegów - na randki. Czysta logika sugerowałaby, że spotykamy się z kimś w nadziei na poznanie wartościowej osoby, która być może w przyszłości stać by się mogła kimś bliskim nam. Z tego z kolei wynikałoby, że powinniśmy iść otwarci, z życzliwym nastawieniem ujrzenia wartościowych cech tego człowieka, z których mogłaby płynąć dla nas korzyść z obcowania z kimś takim. Trzeba podkreślić, że wcale nie oznacza to, ani nie sugeruje zaślepienia i wpatrzenia jak w ikonę - zabieramy ze sobą i otwartość i krytycyzm, tyle że używane w mądrej proporcji.

Niestety, mam wrażenie, że jest to rozumowanie logiczne czyli błędne, gdyż ludzie kierują się emocjami, a nie rozumem, ani tym bardziej logiką. Randka zamienia się w skrzyżowanie castingu z przemyślanymi zakupami w supermarkecie. Taksujemy drugiego człowieka jak towar - owszem, dostrzegamy co się nam w nim podoba, ale i tak najsilniej wybijają nam jego wady. Tyle że w sferze randkowej słowo "wada" nabiera nowego odcienia znaczeniowego: jest nią to, co nie pasuje do naszego apriorycznego wzorca. Oczekujemy maksymalnej zgodności z wzorcem, co oznacza, że nawet pojedyncza wada może mieć siłę dyskwalifikującą. Przy tym wcale nie oznacza to, że ten wzorzec mamy świadomie zdefiniowany, ani że z marszu potrafilibyśmy opisać naszego idealnego kandydata "jaki powinien być". Mamy za to znakomicie rozwinięte wyczulenie na to co nam się nie podoba, czyli - jaki nie powinien być. I wedle tego leci taksacja - patrzymy, słuchamy i szukamy co można by odhaczyć na liście wad.

"Jaki staruch!"
"Przecież to szczyl!"
"Co on ma z włosami?"
"Ta twarz jakaś dziwna."
"Co za kurdupel!"
"Z masztem radiowym chodzić nie będę!"
"Co on się tak wierci?"
"Siedzi jak kołek!"
"Jak on obleśnie je."
"Jak on prostacko trzyma tę łyżeczkę!"
"Co za pedalski głos, przecież ludzie się będą na mnie gapić, jak sie z nim gdzieś pokażę."
"Co on na siebie włożył?!"
"Te buty to masakra."
"Ale przynudza. Zaraz ziewnę."
"Jakie suchary... Strasburger przy nim to król estrady!"
"Kurde, mógłby się odezwać, a nie tylko bąka półsłówkami."
"Czy on kiedyś przestanie gadać?"
"Co za zawód! Nie mógłby go zmienić?"
"Nie ma pracy? To będę pewnie musiał na  niego wydawać!"
"To jakiś szurnięty pracoholik. To kiedy będzie miał czas dla mnie?"
"Co on czyta?! Burak jakiś"
"Po cholerę on to czyta! Stuknięty jakiś"
"Czego on słucha?!"
"Co on jak głupi tak lata po tym świecie? Jeszcze będzie mnie gdzieś ciągnął."
"Boże, siedzi na dupie, zamiast się ruszyć i świata zobaczyć. Nigdzie go nie zaciągnę i dalej sam będę jeździł."

Oraz joker w tej talii. Kiedy nie mamy się do czego konkretnego przyczepić, zawsze możemy stwierdzić:

"On w ogóle to jakiś taki... sam nie wiem... Niby tak ogólnie to w porządku, ale... No nie zaiskrzyło!"

I już zręcznem ruchem skreślamy kandydata, co więcej z poczuciem ulgi i dobrze spełnionego obowiązku, gratulując sobie przenikliwości, która uchroniła nas od wplątania się w fatalną, nierokującą i z pewnością nieatrakcyjną dla nas znajomość.

Pytanie tylko, jakie zostaje zawieszone w powietrzu, którego nie widzimy odchodząc, brzmi: A kogo tak naprawdę szukamy?
Czy nie jest tak, że szukamy idealnego środka dla poprawy naszego życia? Nie żywego człowieka, lecz artefaktu - narzędzia które ma nam uczynić życie łatwiejszym i  przyjemniejszym. Nie czującej istoty z jej zaletami i wadami, do której musimy się jakoś dostosować, bo na tym polegają przecież relacje społeczne, lecz niewymagającej rzeczy, przedmiotu dopasowanego do naszych oczekiwań, który nie stawia nam żadnych wymagań i żądań, i dla którego nie musimy czynić żadnego wysiłku adaptacyjnego. Przedmiotu gotowego, wybranego z półki i włożonego do koszyka w supermarkecie. Jak dziecko, które chce konkretną lalkę i ze wzgardą odrzuca wszelkie inne tylko dlatego, że nie są umyśloną.

Widzimy tylko siebie.



piątek, 16 sierpnia 2013

211. Ważne dni

Tyle było dni do utraty sił.
Do utraty tchu tyle było chwil.
Gdy żałujesz tych, z których nie masz nic,
Jedno warto znać, jedno tylko wiedz, że

Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy.
Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy.

Pewien znany ktoś, kto miał dom i sad
Zgubił nagle sens i w złe kręgi wpadł.
Choć majątek prysł, on nie stoczył się.
Wytłumaczyć umiał sobie wtedy, właśnie, że

Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy .
Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy .

Jak rozpoznać ludzi, których już nie znamy?
Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych?
Jak oddzielić nagle serce od rozumu?
Jak usłyszeć siebie pośród śpiewu tłumu?

Jak rozpoznać ludzi, których już nie znamy?
Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych?
Jak odnaleźć nagle radość i nadzieję?
Odpowiedzi szukaj, czasu jest tak wiele.

Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy.
Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy.
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy.



Piękny wiersz Marka Grechuty, śpiewany przezeń do uwodzącej muzyki Jana Kantego Paluśkiewicza. Osobiście wolę tę wersję, bo jest dostępna i druga, również Autora.

Rozumowo trudno nie zgodzić się z przekazem, sugerującym konieczność otwarcia się na przyszłość, a nie zamykanie się w rozpamiętywaniu przeszłości. Jeśli otworzymy się na to co nadchodzi, zwiększamy radykalnie szanse na to, że zauważymy i przyjmiemy dobro, które w przeciwnym razie przeszłoby mimo, niezauważone, bądź - zauważone, lecz niezatrzymane.

Załóż profil, bądź odśwież stary, idź do klubu, czatuj, daj anons, umawiaj się! Szczęście samo nie przyjdzie, ty je musisz znaleźć. Nie patrz na żałosne randki, na nieudane związki, na odrzucenia - to wszystko nieważne, bo ważne przecież są tylko dni na które czekamy.

Tylko czemu emocjom tak trudno zaakceptować to, co im rozum tak przekonująco tłumaczy?


środa, 14 sierpnia 2013

210.Z Googlem zamiast lupy

Wyszukuję oferty mieszkań dla Emusia. Całkiem nieźle absorbujące zajęcie, w dodatku z wątkiem detektywistycznym - jak ze strzępów informacji, przy pomocy Googla ustalić w którym domu, lub przynajmniej na którym odcinku ulicy znajduje się oferowane mieszkanie. Kiedy mieszka się w tym mieście od dawna, to ma się dużo lepsze wyczucie lokalizacji niż osoba z zewnątrz, bywająca tu tylko okazjonalnie.

Wkrótce koniec urlopu i powrót znów do tego bałaganu i bezproduktywnej pracy.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

209.Gorszości

Jest ich mnóstwo. Mniej zarabiam. Więcej zarabiam, jednak nie potrafię zachowaniem i stylem życia dorównać klasom wyższym. Pochodzę ze wsi. Pochodzę z domu dziecka. Pochodzę z prowincji. Pochodzę z Warszawy, ale wszędzie są prowincjusze i wygryzają takich z "warszawki". Jestem impotentem. Nie znam obcych języków. Mam zły wygląd. Nie mogę wygrać w sądzie. Jestem lekceważony przez zadzierających nosa pyszałków z wykształceniem. Mam znakomite wykształcenie i nie dostaję stanowiska na jakie zasługuję, bo nie należę do układu. Sam już nie wiem co, ale w ogóle... kurwa!

Otóż tu pojawia się kurwa, najczęściej używane obecnie słowo Polaków. Właśnie je słychać za oknem, jakaś kobieta wykrzykuje. To słowo jest przejawem naszej bezsilności językowej, lecz i życiowej. Wypowiadamy je, gdy nie potrafimy czegoś wyrazić, chcemy jedynie dać znać, że jest to ważne, a my jesteśmy pobudzeni. I na tym się kończy, bo prawdę mówiąc, nie rozumiemy co to takiego i nie wiemy co począć. Przeważnie jesteśmy tylko bardzo źli.
Jacek Bocheński, Litania polskich gorszości.

Każdy dźwiga przez życie swój krzyż kompleksów. Jedni skrywają go lepiej, inni gorzej. Wielu w ogóle nie zdaje sobie sprawy z istnienia tego ciężaru, który ich przytłacza. Wielu za nic nie przyzna się, że coś takiego niesie. Niemało bezwiednie dokłada tego samym sobie w trakcie wędrówki. Nieliczni potrafią jakiejś części jego pozbyć się. Czy możliwe jest zrzucenie całego brzemienia? Cóż, być może komuś to się kiedyś, gdzieś udało... być może...

niedziela, 11 sierpnia 2013

208.Spacer psychoterapeuty

Trzygodzinny spacer z Emusiem. Trochę posiedzieliśmy sobie w cieniu pod drzewami, trochę pogapiliśmy się na Wisłę. Starałem się wylać trochę oliwy na wzburzone fale jego procesu decyzyjnego. Pochwalił się chłopakiem, nawet zdjęcie pokazał. Stwierdził, że się marnuję w obecnym zawodzie bo powinienem był zostać psychoterapeutą. Ponadto dowiedziałem się, że rozmowa ze mną znacznie poprawia mu nastrój.
W sumie miło było, ale pozytywnie na mój nastrój nie wpłynęło dłużej niż do chwili rozstania. Działa tu stare, dobrze znane poczucie: jestem potrzebny --> jestem zajęty --> nie myślę o sobie --> czuję się dobrze. Lecz po zakończeniu spotkania "samotny odeń powracam" - do pustki, w której nikt i nic na mnie nie czeka. Zalecenia w rodzaju "nie siedź tak sam w domu, spotykaj się z ludźmi!" są dla mnie o tyle bezwartościowe, a więc i bezcelowe, że w żaden sposób nie poprawiają nastroju / humoru / samopoczucia (wszystko jedno jak to nazwiemy).
Mam nawet tę świadomość, że niekiedy sprawiłem komuś przyjemność lub poprawiłem nastrój, tylko że ja nic z tego nie mam. Dla mnie poprawa mojego samopoczucia jest ściśle chwilowa - trwa tyle ile bodziec (czyli towarzystwo), a często po jego ustaniu jest gorzej niż było, zwłaszcza kiedy, (być może na wyrazistym tle drugiej osoby) wyświetlają mi się ostrzej moje niezaspokojone pragnienia i frustracje. 


sobota, 10 sierpnia 2013

207.Stawianie żółwika

Przeczytałem niedawno gdzieś w necie następującą uwagę:

Najczęściej pomagać chcą ci, którzy mają najmniej do ofiarowania, bo nie radzą sobie ze swoimi własnymi problemami.
Zastanowiła mnie poważnie i sądzę, że to bardzo celne i trafne spostrzeżenie. Rzeczywiście chęć pomocy innym może być formą kompensacji własnych deficytów. Może prowadzić do życia cudzym życiem (tj. wspieranych), kiedy nie mamy satysfakcji ze swojego. Wątpliwość mam tylko co do tego kategorycznego stwierdzenia, że mają "najmniej do zaoferowania" - wydaje mi się zbyt zawężające.

Myślenie nad powyższym spostrzeżeniem nieuchronnie zrodziło pytanie: "Czy to przypadkiem mnie nie dotyczy?" "Czy w jakiś sposób nie jest to powiązane z faktem, że mam pewną skłonność do pochylenia się nad gdzieś-jakoś bezradnymi?"
Z tym, że to pochylenie, jak zauważyłem, jest pobudowane na fundamencie: każdy musi radzić sobie sam, a jak ktoś leży "na żółwika", majtając w górze łapkami, to trzeba podejść, przewrócić go z powrotem we właściwą pozycję podwoziem do dołu i dalej poradzi sobie sam. A jak mimo naszej interwencji dalej siedzi bezradny to trzeba mu wskazać kierunek i zapewnić, że z pewnością sobie poradzi. Jeśli mimo to nie działa, to trudno - takiemu komuś pomóc nie umiem i idę dalej. 

Można powiedzieć, że mam jakieś poczucie granicy, chroniące mnie przed uwikłaniem się w sytuację, w której będę robił za Matkę Polkę, a właściwie za robotnicę w ulu poświęcającą się dla jakiegoś trutnia. Czuję to w pracy, czuję to także w życiu osobistym. Jakbym miał wyczulenio-uczulenie na sprytków, pragnących moim kosztem coś ugrać dla siebie. Ale także i świadomość własnych ograniczeń, różnego rodzaju. Czy jest to w jakiejś mierze pokora? Być może.

Z boku patrząc, mało uważny obserwator może mógłby wówczas odnieść takie wrażenie, że najpierw chciałem pomóc, a potem kiedy zobaczyłem że potrzebna jest ogrooomna praca, to się wycofałem. Cóż - jak ktoś jest mało uważny, to jego problem.

To jedna kwestia, ale jest i druga równie istotna - może ja faktycznie mam taki odruch pomocy, płynący z własnych deficytów? I stąd praca w tym zawodzie? Nie mam pewności, albo choćby poczucia pewności. W jakimś stopniu - być może w jakiejś części to prawda, ale raczej na zasadzie wątpliwości czy mogę to w 100% wykluczyć, więc uznaję za możliwe. Nie mam poczucia satysfakcji z tego, że komuś w pracy pomogłem, raczej od innych słyszę, że właśnie zrobiłem coś ważnego, istotnego, dobrego. Dla mnie to raczej część obowiązków - dostrzegam problem, podejmuję próbę jego rozwiązania i idę dalej, a nie sycę się satysfakcją, że JA komuś POMOGŁEM.

W relacjach prywatnych natomiast zauważyłem inne podejście. Owszem mam czasem pierwszą myśl na widok "żółwika" - "O-o, trzeba pomóc!" "Biedne "dziecko"!" "Jak słodki szczeniaczek!" Ale zaraz za nią idzie druga: "Czy i jak możesz mu pomóc?" I tu jest moment zwrotny: "Jeśli nie możesz, to się nie odzywaj, a nagabnięty - grzecznie odmów." Nie rób złudnych nadziei, nie obiecuj jeśli nie masz pewności że dotrzymasz/spelnisz. Nie jesteś Bogiem, masz ograniczone zasoby, zdolności, możliwości itp.

Myślę, że to zdrowe i uczciwe podejście.


piątek, 9 sierpnia 2013

206.Załamywanie w Sudanie

Miała tu być już druga Japonia, druga Irlandia, a na razie mamy drugi Sudan. 32 stopnie w mieszkaniu to dla mnie deczko za wiele ciepłego szczęścia. Nie ma gdzie się skryć - na dworze, dzięki słabemu wietrzykowi jest nawet w południe w cieniu znośniej niż w mieszkaniu.

Emuś załamuje ręce, że "się poddałem", że nie szukam, a przecież ja "muszę sobie kogoś znaleźć". Kiedy ma się wiosen 24, łatwo o takie przekonanie, lecz kiedy ma się ich prawie dwa razy więcej, to znika ono jak lód w upał.

Powrót Emusia oznacza też powrót do smsowania, które uznaje za preferowaną formę komunikacji. Tyle, że dla mnie klikanie w te cholerne maciupkie guziczki na karłowatej klawiaturze fona to męczące zajęcie. Właśnie lamentuje, że jego plany przeprowadzki ze Smallcity do Syreniego grodu rozsypały się, więc go pocieszam i podtrzymuję na duchu jak mogę.

W końcu dla mnie to nie pierwszyzna. Tylko po to jestem dla innych przydatny.


czwartek, 8 sierpnia 2013

205.Dobro i zło w jednym stoją domku

Dla poprawy nastroju zaszedłem sobie do muzeum. Akurat przechodziłem obok i pomyślałem, że może wreszcie wejdę, skoro mieszkam tu od urodzenia, mijałem paręset razy i jakoś ani razu nie byłem w środku - więc czemu nie dziś?

Muzeum Pawiak, przy Dzielnej ulicy (takiego specyficznego warszawskiego szyku używała moja babcia). Archaiczne i anachroniczne. To co robi wrażenie, to wąski, niski korytarz z celami po obu stronach, który łatwo wywołuje nieprzyjemne uczucie. Ekspozycja zaaranżowana wedle starej szkoły muzealnej, opierającej się (chyba) na przekonaniu, że wystarczy wyłożyć jak najwięcej artefaktów i ekspozycja przez to się już sama zrobi. W rezultacie sprawia to wrażenie kiepsko opisanego nieczytelnego składu przytłaczającego masą niezbyt zrozumiałych przedmiotów. Widać w tym podejście historyka (i to tylko po historii, bez żadnego innego rozszerzającego, by nie rzec złośliwie - otwierającego, umysł kierunku), przejętego mnogością źródeł. 
Tymczasem do muzeum przychodzi się nie jak do biblioteki, żeby w skupieniu studiować, analizować i zgłębiać, lecz po to by usłyszeć HISTORIĘ, w sensie - OPOWIEŚĆ. Ekspozycja musi tworzyć narrację i zarazem być nią. Ta narracja musi być skrojona nie dla fachowca, specjalisty, lecz dla szarego człowieka, z trudem kojarzącego że bitwa pod Grunwaldem to może nie była z tymi no Turkami, tylko tymi... no... drugimi, na biało tacy... nie, panie, nie Araby!

Zwróciłem uwagę na Pawiaku na jeszcze jedną kwestię - nieobecności drugiej strony. Nie pokazano, poza paroma anonimowymi zdjęciami grupowymi, tych którzy tam pracowali i dopuszczali się zbrodni. Tymczasem zło nigdy nie jest anonimowe, zło zawsze ma twarz konkretnego człowieka. Jeśli eksponuje się pałkę, którą katowano więźniów, należy też wyeksponować obok wizerunek tego, który nią bił. Pokazać, że często był to tzw. zwykły, porządny człowiek. Wtedy to ma sens, jako ostrzeżenie. Zło nigdy nie występuje w człowieku w stanie czystym. Inaczej - nie ma ludzi  w 100% złych, ani w 100% dobrych. Człowiek jest zawsze mieszanką złego i dobrego, czasem jedno przeważa trwale, czasem proporcja zmienia się pod wpływem szczególnych okoliczności. 

Tymczasem świadomość tego nie jest rozpowszechniona. Ludzie oczekują czarno-białych przypadków. Albo dobry, albo zły. Kiedy stykają się z rzeczywistością w postaci mieszanki, doznają konsternacji: "Jak on mógł coś takiego zrobić? Przecież to taki dobry człowiek." "Niemożliwe, żeby on tak dobrze postąpił, przecież wiadomo że to drań i łachudra!" Ludzie nie chcą żeby im burzyć wygodny dwuszufladkowy obraz świata, nie chcą kategorii pośrednich. Nierzadko reagują złością a nawet agresją, kiedy podważa im się tę fikcję - wskazując na złe uczynki bohatera bądź pokazując dobroć zbrodniarza. Tyle, że tak postępując, ludzie stają się ślepi i głusi na prawdziwe zło, które ich zaskakuje niepostrzeżenie, bo pojawia się jako mieszanka, przykryta dobrymi cechami, usypiającymi czujność. Przykładem tego może być choćby reakcja wielu ludzi na opisy Hitlera jako człowieka, który poza propagandowymi wystąpieniami potrafił być czarujący, z sympatycznym, naturalnym głosem, wręcz miłego i ujmującego. Zamiast dostrzec w tym zwykłą złożoność  natury ludzkiej, dopatrują się wręcz prób wybielania czy rehabilitacji. I znowu - demonizując złego człowieka zacieramy prawdziwe oblicze zła, a kiedy się ono pojawi, nie rozpoznajemy go, oślepiwszy się na własne życzenie. Hitler nie doszedł do władzy, pociągając za sobą miliony Niemców, ukazując im oblicze zbrodniarza i inicjatora drugiej wojny światowej, tylko jako kontrowersyjny, lecz mieszczący się w ramach systemu polityk, nie eksponujący zbytnio zła, które w sobie naprawdę niósł.

Zło jest w każdym z nas i może się ujawnić. Lecz nie musi i w tym trzeba upatrywać nadziei.

środa, 7 sierpnia 2013

204.Zabijanie przez malowanie

Modelarstwo całkiem nieźle sprawdza się jako zabijacz czasu. Wczoraj cały dzień zeszedł mi na grzebaniu w sieci w poszukiwaniu informacji na temat malowania modeli. Chodzi o to, żeby model pomalować tak, by możliwie wiernie przypominał oryginał. Oczywiście w okresleniu "możliwie wiernie" kryje się szeroki wachlarz standardów, a także nieuniknionych kompromisów. Trudność zasadnicza malowacza modeli pojazdów z drugiej wojny światowej polega na tym, że brakuje wiarygodnych źródeł na temat używanych wówczas kolorów do malowania pojazdów i wyposażenia. Można powiedzieć, że modelarstwo przywiązujace kluczową (czasem przegiętą) wagę do precyzji i wierności, narodziło się zbyt późno w stosunku do II wojny i nie zdążyło pobrać materiałów źródłowych. A rekonstrukcja barw natrafia na niezliczone trudności i na przykład do dziś nie udało się uzgodnić jak właściwie wyglądał niemiecki kolor Dunkelgelb, używany do malowania maskujacego pojazdów w latach 1943-45. Rozrzut odcieni sugerowanych przez modelarzy i historyków oraz oferowanych przez przemysł zawiera się mniej więcej od szarawokremowego przez żółtooliwny po jasnobrudnobrązowy. Zważywszy na to że to był jeden kolor RAL 7028, można popaść w zakłopotanie. Nie widać najmniejszych znaków wskazujących na rychłą perspektywę uzgodnienia jednego stanowiska: jak do cholery naprawdę wyglądał ten cholerny Dunkelgelb!
Z pewnością przyczyni się do tego fakt, iż kolor ten w zasadzie w praktyce nie istniał jako jeden, z tego względu, że nie była to farba robiona jak dziś, syntetycznie, z precyzyjną kontrolą odcienia, lecz koncentrat (pasta, lub proszek), dostarczany do jednostek, gdzie żołnierze dodawszy jakiegoś nośnika po zmieszaniu uzyskiwali dopiero gotowy do nanoszenia produkt. A nośnikiem było to co im się nawinęło: benzyny różnego rodzaju, nafta, olej napędowy, terpentyna itp. Nietrudno się domyślić, że uzyskiwany odcień bywał różny, tym bardziej jeśli uwzględnimy takie drobiazgi jak: precyzja proporcji i staranność wymieszania, jakość wojennych surowców, kolor podłoża (ciemny czy jasny), czystość nośnika (dodatki mogły reagować z substancjami koncentratu), sposób nanoszenia (pędzel czy pistolet natryskowy), liczba warstw. Do tego trzeba pamiętać, że farby ówczesne nierzadko szybko zmieniały odcień na świeżym powietrzu (rekordzistką był amerykański lotniczy Olive Drab). 

Tymczasem modelarze potrafią się spierać zażarcie o taki czy inny odcień na tym czy innym pojeździe, liczyć nity na kadłubie, pomstować że się na kołach jezdnych liczba śrub nie zgadza, oraz ze zdjęciem z epoki studiować wnikliwie co w modelu zostało zrobione inaczej niż oni na fotce mają. I weź tu powiedz takim, że jednego odcienia Dunkelgelb... po prostu... nie było.*)

A ja szperałem nie tylko w poszukiwaniu odpowiadającego mi odcienia, ale jeszcze i wyboru firmy farbiarskiej, bo pierwszy wybór, choć ze ścisłej czołówki światowej, nie przypadł mi do gustu i chcę wybrać inną. A to nie takie proste.

__________________________________________
*) Ale trzeba też pamiętać, że nawet wiele lat po wojnie możliwe są odkrycia wywracające do góry nogami jakieś ustalenia historyczne w zakresie kamuflażu. Przez parędziesiąt lat po wojnie przedstawiano nasze samoloty z Września 1939 r. jako malowane na kolor ciemnozielony (khaki), aż znaleziono oryginalne blachy z jakiejś maszyny z doskonale zachowaną powłoką malarską i okazało się, że nasz khaki był odcieniem brązu!

sobota, 3 sierpnia 2013

203.Patrzenie na życie przez zerówki

Olśniewająco słoneczna pogoda, za oknem na tle nieskazitelnego lazuru rysuje się czysty beż piaskowca sąsiedniego bloku. Na ulicy nieliczny ruch. Rzekłbyś - czas sjesty. No ale to miasto na północy Europy, a nie nadśródziemnomorskie miasteczko. Tu sjesty nie ma, tylko raczej rytuały wiejsko-plemienne, każące gromadzić się w domach, separując się od innych - obcych.

Czas szybko mija na przeglądaniu sklepów internetowych w poszukiwaniu modeli. 

Cydr od Marksa i Spencera wychylony po szklaneczce, z konstatacją, że nic nadzwyczajnego.

Refleksja w trakcie rozmowy z przyjaciółką, że oboje mamy podobnie - nie nęcą nas podróby, że w życiu trudno nas oszukać jakimś substytutem, bo pragniemy autentyzmu - życia, uczuć, spełnienia pragnień. Z jednej strony to szczęśliwy dar, bo sprawiał że nigdy nie brałem pod uwagę tuningowania rzeczywistości przy pomocy alkoholu, narokotyków, czy tzw. pasji życiowej, ale z drugiej strony to utrudnienie życiowe, bo nie pozwala na ułatwienie sobie życia mniejszym czy większym jego zafałszowaniem. Kolega może sobie podróżowić życie sznapsem lub dwoma, a ja je widzę wciąż ostro w całej mniej lub bardziej nieprzyjemnej okazałości. Mimo wszystko jednak nie żałuję, że mam akurat tak ustawione.


czwartek, 1 sierpnia 2013

202.Limit wieku

Wczoraj omal nie przewróciłem się z wrażenia, co w moim podeszłym wieku groziłoby starczymi obrażeniami. Zadryndała komórka, a ja idąc po nią przez pokój już miałem przeczucie kto pisze. Z niebytu przeszłości wyłonił się Emuś. Ostatni  kontakt  miałem z nim rok temu, kiedy wyraziwszy chęć spotkania zamilkł na amen.

Dziś miał rozmowę o pracę i chciał się spotkać. Wprawdzie z nikim się już nie spotykam i żadnych znajomości (orientacji dowolnej) nie podtrzymuję, ale tu jakoś górę wziął, bo ja wiem... sentyment?

Okazało się, że szykuje się do przenosin ze swojego Smallcity do Stolicy i chce się poradzić w sprawie pracy. Bo z marszu, z ulicy (to znaczy - z netu) i bez znajomości zdołał sobie załatwić kilka posad i potrzebował rady, które wziąć, a z których zrezygnować. Oczywiście wszystko w akompaniamencie narzekań, jaki to on jest beznadziejny i jak się boi że sobie nie poradzi. 

Poradziłem jak umiałem najlepiej, pochwaliłem, dogłaskałem i dowartościowałem. Zależy mu na ożywieniu i utrzymaniu kontaktu ze mną. Cóż, zobaczymy, co weźmie górę - mój sentyment do niego, czy postępujący odruch skorupkowy (patrz: post nr 176).

Pojawienie się Emusia skłoniło mnie do pewnych przemyśleń, owocujących interesującymi wnioskami. Od dawna miałem poczucie, że relacja z kimś zarówno starszym, jak i dużo młodszym ode mnie, nie interesuje mnie, jako bezprzedmiotowa i grzecznie, lecz wyraźnie takich znajomości unikałem.

O ile w przypadku starszych dość dawno miałem hipotezę wyjaśniającą taką preferencję, a było nią negatywne skojarzenie z moim tatusiem, o tyle jakoś nigdy nie zastanawiałem się głębiej czemu nie interesują mnie dużo młodsi (czyli baaaardzo orientacyjnie: <24 lat).

Dziś, jak sądzę, zrozumiałem, że kluczową rolę odgrywa tu mój niezaspokojony instynkt ojcowski. Młody chłopak, zwłaszcza szukający ciepła i życzliwości, automatycznie wchodzi mi w rolę syna, co z kolei z miejsca wyłącza mi go jako obiekt seksualny. Pośrednio to może też tłumaczyć czemu w szkole (tj. w pracy) nigdy nie miałem najmniejszych problemów z atrakcyjnością uczniów (pociągiem ku nim). Choćby nawet bardzo przystojny i atrakcyjny chłopak, dla mnie zawsze był obiektem aseksualnym, do tego stopnia, że trudno mi było odpowiedzieć na padłe parę razy pytanie koleżanki czy ten i ów jest atrakcyjny - miałem wtedy poczucie, że muszę z wysiłkiem przestawiać sobie optykę, by spojrzeć na jakiś element otoczenia zupełnie, ale to zupełnie inaczej niż normalnie, a i tak moja wypowiedź jest jakoś niekompetentna, jakbym oceniał obraz współczesny bądź symfonię.

Wiem, że są bardzo młodzi mężczyźni, w wieku 20-22 lat, którzy nie wyobrażają sobie związku z kimś młodszym niż 45 czy 50 lat, i co więcej, kiedy go stworzą potrafią w nim pozostawać szczęśliwi. Dla mnie to zupełnie obce i kompletnie nie potrafię sobie wyobrazić siebie w związku z kimś, kto mógłby być moim synem, i to niezbyt wcześnie wyprodukowanym. Nakładałyby mi się konfilktowo role partnera i ojca. Być może łatwiej byłoby takiego konfliktu uniknąć, przy nastawieniu że nie tworzymy związku, tylko jakiś dziwoląg zwany układem. No, ale ja niestety nie pragnę fuckfrienda, tylko partnera życiowego.