Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

wtorek, 31 lipca 2012

18.Przekop do okna

Krzątanina cały dzień. Fakt, że późno zaczęty, gdyż wstałem dopiero o 10. (bo się położyłem dopiero o 2. w nocy).

Zakupy w markecie (drobne żelastwo i dwie deski na półkę do szafy). Po powrocie zrobienie półki - teraz już polakierowana i skręcona czeka sobie na gotowe już miejsce w szafie (podpórki też zamocowane). Jak zwykle korci mnie, żeby już ją włożyć i poukładać co na niej ma być, ale na szczęście rozsądek podpowiada żeby dać choć dobę na odparowanie lotności z lakieru. Niby on akrylowy, ale jednak chemia i czuć.

Potem aż do zmroku wynoszenie części gratów z pokoju i upychanie ich po kątach mieszkania - jutro przyjeżdża ekipa od okien. Mieli być dzisiaj, ale przecież to kraj nasz kochany - jakby to wyglądało: terminu umówionego dotrzymać? Musiałem utorować im wśród nagromadzonego latami dobytku drogę do okien, żeby mogli je wymienić. Trochę roboty z tym odgruzowaniem było.

No i właśnie ledwie co sobie siadłem.

poniedziałek, 30 lipca 2012

17.Czcimy przeszłość depcząc teraźniejszość

Mam niechętny stosunek do praktyki awansowania weteranów - człowiek, który wojnę i zasługi wojenne ukończył w stopniu sierżanta czy podporucznika, po parudziesięciu latach czysto cywilnego życia występuje jako pułkownik, czy generał. Odbieram to jako swoisty brak szacunku dla stopnia wojskowego, z którego robi się dekorację. Stopień wojskowy to nie jest ozdóbka, którą można sobie rozdawać po odliczeniu takiego czy innego czasu, lecz element hierarchii, ściśle związany z wykonywaną funkcją.

Nieco mniej niechętny, ale nadal sceptyczny stosunek mam do nadawania pośmiertnie odznaczeń po wielu latach od zakończenia wojny. Wydaje mi się wątpliwa skuteczność takiego oddziaływania symbolicznego. Tym bardziej, że od momentu pożegnania się z komuną, która oczywiście takie uhonorowanie blokowała, minęło ponad 20 lat! Czemu więc raptem teraz?


Dziś prezydent w ramach obchodów 68. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego...
...wręczył powstańcom odznaczenia państwowe. Wśród odznaczonych Krzyżami Srebrnymi Orderu Virtuti Militari przyznanymi podczas Powstania Warszawskiego znaleźli się: Jan Rodowicz Anoda, Andrzej Romocki, Jan Romocki, Józef Szczepański, Teofil Budzanowski, Władysław Cieplak, Jan Jaworowski, Józef Kaczmarek, Jerzy Kamiński, Stanisław Leopold, Andrzej Łukoski, Andrzej Makólski, Tadeusz Rdzanek, Zofia Rościszewska, Janusz Sobolewski i Bronisław Wilewski.
Jedna sprawa to nieudolność i ignorancja dziennikarza, który najwyraźniej nie wie, że co najmniej część z wymienionych (tych których przynajmniej ja identyfikuję) od dawna nie żyje - polegli w Powstaniu (np. Szczepański, Leopold, Cieplak, Łukoski) bądź zostali zamordowani przez komuchów krótko po wojnie (Anoda). W tym kontekście użycie sformułowania "wręczył powstańcom odznaczenia" jest wysoce niestosowne.

Nie rozumiem jakim cudem Srebrny Krzyż VM dostał Tadeusz Rdzanek, który był kawalerem Krzyża od września 1944 r., a jest zasada, że daną klasę Orderu nadaje się tylko raz.
Tak samo - Janusz Sobolewski (który poległ w Powstaniu).

Kolejna wątpliwość jaka mi się nasuwa, to kwestia przestrzegania prawa. Ja rozumiem potrzeby polityki historycznej i lansowania się polityków, ale może by to robić bez dawania złego przykładu, że prawa to i owszem w zasadzie przestrzegamy, chyba że nam akurat bardzo zależy to wtedy możemy na nie machnąć ręką. 

Rzecz w tym, że art. 6. ustawy z dnia 16 października 1992 r. o orderach i odznaczeniach:
1. Ordery i odznaczenia wojenne są nadawane tylko w czasie wojny lub nie później 
niż przez pięć lat od jej zakończenia. 

...zupełnie wyraźnie i stanowczo wyklucza możliwość nadania dzisiaj krzyża Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Takie działania prowokują nie zadumę nad bohaterstwem ludzi z dawnych lat, lecz niesmak co do obecnie żyjących.

niedziela, 29 lipca 2012

16.Dawna Warszawa

Pooglądałem sobie stronę ze zdjęciami starej Warszawy. Mój Boże, ile poniszczono! Niemcy i nasi. Skutek tego katastrofalnego Powstania i powojennego barbarzyństwa komuny. Dziś by nie ustępowała Pradze czeskiej. Serce się kraje. 


Znowu szykują się do świętowania rzezi 1944 roku w atmosferze jakby to było fajna impreza. Mam bardzo mieszane odczucia wobec reenactorów inscenizujących "scenki powstańcze".

Spotkanie z bardzo miłym, inteligentnym i ciekawym chłopakiem, kilka godzin rozmowy zleciało niepostrzeżenie. Miło było. 

A przecież mi żal...

sobota, 28 lipca 2012

15.W piekarniku

Upał odbiera mi chęć do jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Podły czwarty kołek jednak nie siedzi dość pewnie.[1]   Chyba tak to zostawię bo wymiana to spora rujnacja, choć mój perfekcjonizm mordę drze jak oszalały. Przyciąłem deski, ale już na frezowanie nie miałem siły. Mieszkanie jak piekarnik, teraz o dziesiątej w nocy mam ponad 29 stopni - udręka. Co gorsza nie ochłodzi się przez noc.

Po południu miałem wymianę korespondencji z pewnym młodzieńcem. Zupełnie niewinnej - jakoś tak niepostrzeżenie wszedłem w zwykłą rolę i doradzałem mu w kwestii wyboru przedmiotów maturalnych oraz pocieszałem go i wspierałem. Zawód wyłazi z człowieka nawet na urlopie. A może to nie zawód, który tu jest wtórny, a wrodzone predyspozycje? ;-)

_________________________________
[1] Dość pewnie = ani drgnie. A tu wkręt nie daje się w sukinsyna dokręcić do oporu. Fucken dziurawka! Ale po prawdzie, całość powinna wytrzymać na dwóch kołkach, więc na trzech pewnych i jednym trochę mniej powinno być OK.[2]

[2] Ale powinno być przecież idealnie! ...no tak, to cały ja...

piątek, 27 lipca 2012

14.Kiloniutony?!

Szafka nr 1. zawisła, dziury  idealnie zgrały się z okuciami - mała satysfakcja jest. Za to kołki postanowiły dla urozmaicenia pofikać i z czterech trzy nie trzymały. Fakt, że użyłem nieodpowiednich do dziurawki, ale już je stosowałem na tej ścianie i trzymały. Te jednak nie. Trudno, dwa wyszły lekko, trzeci w kawałkach, dałem inne. Jeden trzeba było zakotwiczyć w wypełnieniu z kleju montażowego - jutro weń wkręt pójdzie. Grunt że szafka jest i wygląda świetnie (z drzwiczkami będzie wyglądać jeszcze lepiej).

Co ja sie naszukałem w necie, żeby znaleźć jakieś informacje jakie jest bezpieczne obciążenie na jeden kołek danego typu w ścianie z danego materiału. Guzik z pętelką. Nie potrzebne mi jakieś wymyślne pierdy w rodzaju "obciążenie ścinające przy ramieniu..." itp. itd. Ja jestem prosty humanista i chcę wiedzieć, ile kilo mogę bezpiecznie powiesić (przeliczając) na jeden kołek, a nie czytać że przy dziurawce "Cegła kratówka ≧ KSL12 (DIN 106)" mam rekomendowane obciążenie 0,35 kN, a przy "Cegła kratówka ≧ Hlz12 (ρ ≧ 1.0 kg/dm3, DIN 105)" mam  już tylko 0,17 kN. Pieprzyć te kiloniutony, ja chcę po ludzku: na tym kołku powiesisz bezpiecznie 10 kg. Albo 37,5 kg. O, to jest informacja użyteczna. Jak sobie wyliczyłem że szafka z zawartością będzie ważyć jakieś 40 kilogramów, to chcę wiedzieć, czy na 4 kołkach będzie wisieć bezpiecznie, czy lepiej wchodzić do pokoju innymi drzwiami [1]  

Wymiary pod pozostałe szafki zdjęte. Jutro piła pójdzie w ruch.

Ostatnia warstwa gipsowania sufitu. Miejscami wypełnienie bardzo kiepsko schnie, nie wiem czemu.  Pierwsze próby malowania wałkiem  - nie święci garnki lepią.

Upiekłem jogurtowy placek z owocami i zaniosłem rodzicom kawałek. Wczoraj zrobili sobie spacer nad rzekę - świetna sprawa że się w tym wieku (70-80) tak ruszają. Ale wypuszczając się w niemal egipskie upały i nadciągający front atmosferyczny dwoje starych "krążeniowców" mogłoby się zamiast tego popukać w to miejsce gdzie inni mają rozum. Co więcej durnoty skończone, jak się matce słabo zrobiło, to powoli się telepali do autobusu - pod górę i po schodach! zamiast z komórki wezwać taksówkę. No, ale przecież:
  1. komórki nie ma potrzeby brać ze sobą (Nie brałam bo my tylko tu, tak.)
  2. A po co taksówkę?! Ty wiesz ile to kosztuje?! A tak matka po troszku doszła do przystanku. Ale ona słaba była...
Moja przyjaciółka, posłuchawszy o działaniach moich starych razy kilka, próbowała dojść jakim cudem ja się taki mądry w tej rodzinie urodziłem.[2]
____________________________________________
[1] Rzeczona szafka wisi nad drzwiami. 


[2] Żeby nie było - ten "mądry" to tylko jej opinia. Ja mam w tej kwestii zdanie nieco odmienne.

czwartek, 26 lipca 2012

13.Kiedyś Żydki, dziś homosie

Zmiana koloru - "Plantacja kawy" na ścianie wyszła źle, więc wypad. Kupiłem w jej miejsce "Beżowy pled" i wygląda świetnie. Ma się ten talent plastyczny![1]

Ściana za szafką nr 1 pomalowana, szafka okuta, jutro rano nerwówa - wieszam. Mam nadzieję, że okucia szafki pokryją się z kołkami w ścianie - miło byłoby, gdyby pasowały.

W mediach, zwłaszcza nasi, szumią o uwaleniu projektów ustaw o związkach partnerskich. Zastanawiam się dlaczego nie porusza mnie to tak bardzo jak wielu innych. 

Może dlatego, że od dawna nie mam złudzeń co do Platformy Obywatelskiej - to PiS-bis. Wygładzeni, zręczniejsi, bardziej gumowi w krzyżu, ale obyczajowo tacy sami - drobnomieszczańscy katolicy polscy. Ksenofobiczni, zamknięci, podszyci lękiem przed zmianą tego co zastane, oportunistycznie preferujący wyciśnięcie co się da z zastanego, a nie modyfikowanie tego by lepiej odpowiadało zmieniającej się rzeczywistości.

Bo nasze społeczeństwo w swej masie jest oportunistyczne i zbudowane na pierwiastku chłopskim, który każe współpracować tylko w obliczu zagrożenia. A jak zagrożenia nie ma, to każdy troszczy się tylko o swoje obejście i czy mu zagonu sąsiad nie naruszył. A co robi wójt czy sołtys, to chłopa nie specjalnie obchodzi, chyba że dojrzy własną konkretną korzyść, wtedy owszem, w przestrzeni publicznej wystąpi i zadziała. Podstawić w miejsce "sołtysa" polityka a w miejsce "chłopa" wyborcę i mamy schemat działania politycznego naszego społeczeństwa.

A po co większości Polaków jakieś "związki partnerskie"? Ano po nic, więc są im obojętni. Przeciwnicy związków zręcznie podrzucili skojarzenie, że stoją za tym "pedały" i po-szło! Bo tu już obojętność zamieniła się w "ja nic z tego nie będę miał, a czemu łone mają mieć?!" A chłop stojący na samym dole drabiny społecznej (jako warstwa społeczna) lubił mieć kogoś, kogo uważał za gorszego od siebie. Przed wojną były Żydki, po wojnie niestety ich zabrakło, ale na szczęście zostały "homosie"! I już dobre samopoczucie rodaka się może poprawić - jest ktoś w jego mniemaniu GORSZY! A żeby nikt nie miał wątpliwości, to trzeba podtrzymywać i umacniać wizerunek tego gorszego, co zwykle odbywa się przez bezrefleksyjne powielanie mitów i stereotypów. 

Dla kogoś o tak skonstuowanej mentalności pomysł przyznania jakichkolwiek praw (czytaj: korzyści!) temu "gorszemu" jawi się (podświadomie) jako uderzenie w sam fundament bezpieczeństwa psychospołecznego. To podważenie wykreowanego obrazu, w którym jestem JA i ktoś GORSZY ODE MNIE.

To że na związkach partnerskich przed wszystkim skorzystają hetero (we Francji 90% PACSów zawierają właśnie oni) nie ma tu znaczenia. Tu rządzą skrywane w otchłani podświadomości lęki i frustracje, a nie rozum i rozsądek.

A PO doskonale wyczuwa nastroje swoich wyborców (krew z krwi, kość z kości) i takie decyzje podejmuje jak widać.

_______________________________________
[1] Skoro, facet, od trzydziestu lat malujesz, to trudno żebyś choć takiego wyczucia koloru nie miał! Więc się nie masz czym chwalić.

środa, 25 lipca 2012

12.Nuda, proszę pana

W pracach brak wyraźnego postępu, poza ostatnią warstwą lakieru i drobnych okuciach na szafce. Wybrałem kolor na sufit sypialni - "Antyczny marmur". Jeszcze nie zdecydowałem czy te pretensjonalne nazwy odcieni farb  mnie irytują czy nie.

Coś się chrzani w bloggerze - pokazuje mi w ustawieniach że jest 8 obserwatorów, a na stronie głównej bloga, że tylko 6. Czyżby dwójkę udało mi się wypłoszyć? Pewnie spodziewali się erupcji elokwencji, bogatych narracji i zajmującej lektury, a tymczasem tutaj... nuda, proszę pana, nuda! Nic się nie dzieje. Zamiast płodnego literata - stare, sfrustrowane dziadzisko popierdalające o niczym.

Założyłem sobie profil na kumpelku. Chyba muszę być bardziej zdesperowany i stuknięty niż mi się zdawało. Mam poważne wątpliwości co do sensowności tego kroku. Miałem kiedyś profil na Innejstronie, ale po pewnym czasie zlikwidowałem - użyteczność była na poziomie pudełka suszonych dafni po likwidacji akwarium. Te portale są dobre dla małolatów, których jest tam zatrzęsienie, a profili takich dinozaurów jak ja jest garstka i to chyba głównie po to, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że są tam "tylko młodzi". Po wstępnym rozejrzeniu się po kumpelku mam podobne wrażenie - że ja do tego miejsca już nie pasuję, o jakieś 10-15 lat.

A jak już przy tej tematyce jesteśmy, to dziś nastąpił koniec kolejnego kontaktu. Szybko poszło - kilka listów i dwa dni. Z niektórych nader prędko wyłazi agresja i przemocowość. Jestem na to wrażliwy i daleko na takim paliwie się ze mną nie ujedzie. Tylko, że w efekcie mnie od tego głowa rozbolała. :-(

No to dalej idę sobie sam.

wtorek, 24 lipca 2012

11.Plantacja kawy

Reguła remontowa numer I.
Jeśli zaczynasz mały remoncik, ani się obejrzysz, jak urośnie do dużego.

Przystąpiłem, jak wiadomo, do transformacji stosiku desek w szafki. Szafki będą wisieć. Wieszanie ich będzie na tyle niewygodne, że powieszonych nie będę miał ochoty zdejmować. To zaś oznacza, że przed powieszeniem warto by pomalować ścianę i sufit za i nad nimi. Warto - bo poprzednie malowanie było ze sto lat temu.

Ale żeby pomalować sufit trzeba by usunąć zeń odparzone gipsowanie i uzupełnić ubytki (w sumie circa 0,5 m.kw.). A żeby to zrobić, trzeba ruszyć część mebli, a że meble stoją w jedynej możliwej kombinacji przestrzennej, to się robi dodatkowy zamęt. Ubytki są na tyle głebokie, że zaciąganie gładzią rozłożę na dwie tury: wstępne wypełnienie i po wyschnięciu wypełnienie właściwe. Po wyschnięciu muszę to niestety wyszlifować na gładko, co oznacza że będę miał sypialnię obsraną pyłem gipsowym, a to jest jedna z ostatnich rzeczy na jakie mam ochotę. Każde schnięcie to czas rozciągający prace.

Co gorsza, przez czas prac gipsiarsko-malarskich nie mogę zająć się stolarką, bo jedna szafka już gotowa, ale dokładne wymiary dwóch postałych mogę zdjąć dopiero po powieszeniu pierwszej. A pierwszej nie powieszę przed pomalowaniem ściany i sufitu.

Dzisiaj w markecie za to, po nabyciu lakieru do szafek (ostatnie dwie puszki! :-) ), zacząłem deliberować przed tablicami z wzorami kolorów. Osiołkowi w żłobie dano... Wywnioskuj człowieku z rozmiaru A3 jak dany kolor będzie wyglądał na ścianach w twoim pokoju, biorąc poprawkę na to, że tutaj wisi obok innych próbek co zakłóca odbiór barwy, że oglądasz go w zamkniętym pomieszczeniu oświetlonym z wysoka zimnym, niebieskim światłem jarzeniowym, a potem rzucisz go na ścianę jasnego, nasłonecznionego pokoju oświetlonego po zmroku ciepłym, rozproszonym światłem. Do tego w towarzystwie mebli, które też jakąś własną kolorystykę mają.

Tak, wiem - są próbki. Sęk w tym, że do Duluxa próbki owszem są - tylko z mieszalnika, na innej bazie. Oznacza to, że ten sam wprawdzie pigment zachowa się inaczej i odcień próbki będzie inny niż odcień z puszki! Obsługa nie potrafi przewidzieć jak dany odcień będzie się różnił. Jak dla mnie to przekreśla jakikolwiek sens próbki.

Więc ryzyk-fizyk, zaufałem swemu wyczuciu plastycznemu, smakowi dekoratorskiemu i doświadczeniu malarsko-modelarskiemu i nabyłem dwa i pół litra "Plantacji kawy". Kusiło "Złoto Cejlonu" ale się oparłem. Pięć dych z groszami idzie strzymać. Się zobaczy jak to na ścianie wyjdzie. Zważywszy na to, że do tej pory ściany były wyłącznie białe, jasnobeżowe itp. rewolucja kolorystyczna stanie się niewątpliwa. 

poniedziałek, 23 lipca 2012

10.Wiek i głupota

Niewiele rzeczy zadziwia mnie bardziej od mojej naiwności. Na niektóre jednak zawsze mogę liczyć.  Jedną z nich jest ludzka głupota. W ramach akcji szukania męża czytam sobie razu pewnego dzisiejszego anons a w nim:
Jeżeli piszę,że szukam do 36 lat, to znaczy,że nie zmienię zdania, bo jesteś przystojnym 40 latkiem. szanuję, ale wiem czego szukam.
Aż się wierzyć nie chce, że facet w wieku 34 lat pisze takie bzdury. W tym wieku różnica metrykalna 4 lat jest nie tylko niezauważalna, ale i nieistotna, zarówno w aspekcie psychiki, doświadczeń życiowych jak i wyglądu. 

4 lata to może spora różnica dla 16-to czy 18-latka, bo oznacza zestawienie gimnazjalisty lub licealisty ze studentem, czy nawet już samodzielnym pracownikiem - to zdecydowanie inne doświadczenie a więc i zapewne psychika. W wyglądzie różnice też mogą być już wyraźnie zauważalne.

Ale w kwestii wyglądu to bez znaczenia - MM ma znajomego (przypadkiem mniej więcej w wieku autora ww. anonsu) któremu ludzie dają na oko tyle co mnie, a facet jest ode mnie 10 lat młodszy! Znałem chłopaka, który wyglądał na jakieś 26-27 lat, a faktycznie miał 22. Inny w II klasie ogólniaka (czyli 17-latek!) wyglądał na 25- 27 lat.

W przedziale wiekowym 30-40 lat wiek metrykalny już nijak się ma do wizualnego i emocjonalnego. Stawianie tutaj tak ostrej  granicy, że możesz mieć maksymalnie 36 lat i ani roku więcej jest zwykłą bzdurą. 40-latek może wyglądać o niebo młodziej i lepiej od autora anonsu, który powinien się stuknąć w to miejsce gdzie inni mają rozum i odpowiedzieć sobie na pytanie czy będzie chodził z partnerem czy z wyciągiem z akt stanu cywilnego.

I do tego jeszcze to politowania godne branie swojej oślej głupoty za cnotę zdecydowania i niezłomności. Ot, durni nie sieją - sami się rodzą.

niedziela, 22 lipca 2012

9.Dream team

Zakup sklejki na plecki w markecie (trzy kwadranse czekania w kolejce do działu drzewnego grhrrr!). Macanie wiertarki. Przymiarki do karniszy. Smutne myśli sprowokowane widokiem różnych ciastków i par w trakcie podróży do i z.

Dobre rady wujka Spencera na temat podkreślania swoich walorów i atutów w wyglądzie, m.in. ubiorem. Bardzo pożyteczne, o ile ktoś ma jakieś walory.

Znowu odpisałem na anons. Rozsądek podpowiada od dawna, żeby dać sobie z tym spokój, bo i tak wyjdzie z tego to co dotąd, czyli w najlepszym razie - nic. A w najbardziej prawdopodobnym razie - przykre uczucie zawodu i odrzucenia. Już sam wiek odstrasza. Do tego uroda - niekomercyjna. Majątek - niesponsorski. Charakter - zbyt trudny. Intelekt - towar niechodliwy. 

Ot, i dupa blada. No, nawiasem mówiąc, ta akurat to funkiel sztuka nie śmigana, co mogłoby być niejakim atutem, ale na tę przynętę jakoś poławiać nie planuję.

Daję anons - kilka odpowiedzi, z reguły od Drużyny Marzeń w składzie: 
  1. Małolat - co ja trwałego zbuduję z kimś kto mógłby być moim synem? W dodatku interesownością podszytym.
  2. Analfabeta - jeśli skonstruowanie jednego zdania prostego przekracza możliwości jegomościa, to obawiam się pewnej intelektualnej niekompatybilności, komplikującej na dłuższą metę wzajemne relacje.
  3. Bobczyński i Dobczyński - bo chcą tylko dać znać o swoim istnieniu, dlatego milkną po otrzymaniu ode mnie odpowiedzi na ich mail.
  4. Popierdalacz-gawędziarz - przeciąga korespondencję pisząc o dyrdymałach; bezbłędnie skutecznym  zaklęciem znikającym osobnika jest umówienie się na spotkanie.
  5. Ciotka-nieboszczka - stały bywalec tablicy ogłoszeń, odpowiadający na mój anons po raz któryś z rzędu, naturalnie nie pamiętający poprzednich razów. Z reguły rekrutuje się z trzeciej i czwartej grupy.
 Odpisuję na anons (kilka-kilkanaście nawet zdań konkretu) - w zdecydowanej większości przypadków kompletna olewka. Reszta - kończy się na pierwszym spotkaniu, o ile w ogóle do niego dochodzi. Nosz w mordę jeża - drugi Footy... :-( 



sobota, 21 lipca 2012

8.Schiza i frezarka

Chyba właśnie wkraczam w fazę przejścia z fazy pracy w fazę urlopu. Miniony tydzień przeżyłem jeszcze siłą inercji czasu pracy i stąd się brało tak dobre zagospodarowywanie czasu. Ale rozpęd się kończy i chyba właśnie zaczyna się syndrom urlopu: nie wiem co z sobą zrobić, brakuje mi zajęcia na którym mógłbym się skupić. Co gorsza chyba znowu za dużo jem - u mnie to albo chłodowe, albo nerwowe.

Dawno, dawno temu w kilku wyprawach do marketu budowlanego kupiłem mały stosik desek z przeznaczeniem na szafki do sypialni. Leżały one sobie, leżały, nabierały mocy i patyny ;-), aż w końcu desperacja urlopowa skłoniła mnie do sięgnięcia po nie. Jedna szafka stoi sobie skręcona (ale bez plecków i drzwiczek), dwie pozostałe warto by też zmontować. Dzisiaj udałem się znowu do marketu, dokupiłem wkręty bo mi się kończą, zaczepy do powieszenia szafki i fajny teleskopowo rozsuwany wihajster do podpierania tego co nam bez niego na głowę spadnie. Dalsze prace i tak zahamuje brak materiału na plecy, po który muszę niestety jechać duuużo dalej i to z przesiadką, co jest niewygodne i zajmie z pół dnia pewnie. Kurczę, w takich chwilach brak auta irytuje.

Udane w sumie zakupy, tym bardziej że wróciłem sobie całkiem przyjemnym sześciokilometrowym spacerkiem. Troszkę humor mi się popsuł na bazarze, bo nie kupiłem owoców - dzikie tłumy i kolejki mnie skutecznie odstraszyły. Nie znoszę stać w kolejkach.

Deski na pozostałe szafki mam nie przycięte i nie podfrezowane (na wpuszczenie plecków). No i teraz mam dylemat społeczny: fundować sąsiadom w sobotnie popołudnie wycie frezarki czy nie?

7.Piraci na nieznanych wodach


Kupiłem sobie "Piratów z Karaibów. Na nieznanych wodach". Jakoś tak się zlożyło, że była to jedyna część cyklu, której do tej pory nie obejrzałem. Pomyślałem, że w fazie przejścia z pracy w urlopową bezczynność może to mnie jakoś zajmie.

Wczoraj zabrałem się do oglądania i... nooo... obejrzałem. W kilku podejściach, to znaczy po 15-20 minutach zawieszałem i szedłem a to do kompa, a to garnki pozmywać, a to muchę pogonić, a to, a tamto, a sramtoowamto. Żeby nie było - obejrzałem całość! W sumie rozczarowujące - początek wyglądał jak ścisła kopia pierwszej części. Nie chce mi się uwierzyć, że to był rezultat nieudolności, więc uznaję że to świadomy zabieg nawiązania do korzeni cyklu. Dupny zabieg. Miałem wrażenie wtórności, a nie zabawy cytatem. 

Depp sprawiał wrażenie zmęczonego, podobnie Rush - wyraźnie brakowało polotu w ich kreacjach. Szczególnie żałowałem tego w Barbossie. Miałem poczucie niedosytu w kwestii wykorzystania Hiszpanów - postacie wyglądały jak na siłę wklejone do fabuły; potencjał zmarnowany.

Akcja poprowadzona w gruncie rzeczy nudno - po linijce. Boh trojcu liubit, jak mawiają Francuzi, więc trzeba było poprzestać na trzech częściach, a nie tłuc kolejnej (-ych?!). W końcu zarżną cykl jak, toutes proportions gardées, "Akademię policyjną".

piątek, 20 lipca 2012

6.For the Heart with no companion

Nie jestem fanem Cohena, ale parę jego kawałków mnie od lat tak samo rusza. Oto jeden z nich, świetnie pasujący do nastroju w piątkowy wieczór. ;-)


"Heart With No Companion" 

Now i greet you from the other side
of sorrow and despair
From a love so vast and shattered
It will reach you everywhere

And i sing this for the Captain,
Who's ship has not been built
For the mother in confusion,
Her cradle still unfilled

For the Heart with no companion,
For the soul without a king
For the Prima ballerina,
Who cannot dance to anything

Through the days of shame that are coming
Through the nights of Wild distress
May your promise count for nothing
You must Keep it Nonetheless

You must keep it or the Captain,
Who's ship has not been built
For the mother in confusion,
her cradle still unfilled

For the Heart with no companion,
For the soul without a king
For the Prima ballerina,
Who cannot dance to anything

czwartek, 19 lipca 2012

5.Spowiedź młodzieńca - dojrzałego

Nerwy: czy zdam maturę, czy zdam wstępne na studia, nad głową wisi wojsko tylko czekające potknięcia. Udało się - dostałem się na dość elitarny wtedy kierunek. Rychło jednak zaczęły się problemy - to nie był kierunek dla mnie. Znalazłem się na nim zresztą dość przypadkowo - zdawałem nań ze względu na zestaw przedmiotów, a z niego chciałem się przenieść na wymarzony. Niestety, z poczatku mi się spodobał, a rodzice półprzytomni z dumy i snobizmu chyba na mszę ukradkiem dawali, żebym kierunku nie zmieniał. To że jest mi na nim coraz trudniej nic ich nie obchodziło, ani pojąć nie mogli, nawet gdyby próbowali.

Nim podjąłem decyzję o zmianie studiów straciłem kilka lat. Po drodze zahaczyłem o szeregi naszej walecznej armii i mogłem obejrzeć ją sobie od środka. Nie polecam tego nikomu, kto nie jest wielkim fanem takich organizacji.

W czasach studiów przeżyłem pierwszy coming-out - bez jakichś negatywnych następstw. Zacząłem  wysuwać nos ze skorupki węsząc za tęczowym światem. Niestety, jego oględziny, eufemistycznie rzecz ujmując, nie przypadły mi do gustu, zaś kontakty z tzw. środowiskiem zniesmaczyły mnie do tego stopnia, że uznałem iż nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Tu niestety kłaniał się mój... sam nie wiem, jak to określić: idealizm? romantyzm? czy może  po prrostu durna naiwność? Ostro widziałem poziom emocjonalny rodziny w której się wychowałem i marzyłem żeby mieć taką w której członkowie szanują się, kochają, są dla siebie dobrzy, kochaja się, nie mają zachowań przemocowych. Nie udało mi się dostrzec najmniejszych szans na osiągnięcie czegoś takiego. Zamiast tego kontentować się seksem w parku, w szalecie, w krzakach?! Nie, po prostu nie. To był mój świadomy wybór.

Problemy ze studiami, brak pracy, wykruszenie się kolegów szkolnych, rodzinka, tęczowe rozczarowanie - wszystko to sprawiło, że swoją orientację uznałem za dopust boski. Cóż, słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak - widać to ja wyciągnąłem tę krótszą słomkę. 

Postanowienie wsparte silną wolą okazało się być nad podziw trwałe - nawet kiedy skończyłem studia - jedne, drugie, dostałem wreszcie pracę i to taką o której dawno temu marzyłem, do kwestii orientacji już nie wracałem. Traktowałem to jako zamknięty rozdział, zamknięty także w sensie: "Nie wchodzić, nie zaglądać, nie wspominać!" Absorbująca emocjonalnie i psychicznie praca świetnie pomagała odwrócić uwagę. W końcu chyba sam uwierzyłem, że nie jestem homo. Homo to było to dawno temu, co było i minęło i nie ma. A teraz jest teraz i nie jestem żadnym gejem. Potęga wyparcia. Aż sam z niedowierzaniem dziś na to patrzę.

Łaska boska, że nigdy nie przyszło mi na myśl próbować wypierać homoorientację poprzez związek z kobietą. Z tego mogę być dumny - że przyzwoitość się trzymała i nie popełniłem takiej podłości, by unieszczęśliwić jakąś dziewczynę, która by mi zaufała.

Któregoś dnia poczułem się tym wszystkim tak zmęczony, że machnąłem ręką i przestałem uciekać przed sobą. Zabawne, że nie było to spowodowane żadnym konkretnym wydarzeniem, nie było żadnego zdarzenia czy rozmowy. Po prostu - przyszła myśl i nie została przepędzona. Ot tak! zakończyłem ten proces. Jakbym oznajmiał sobie "Od dziś nie jem smażonego!" Wyoutowałem się przed kilkoma ważnymi dla mnie osobami - przyjęły to bardzo dobrze. Rodzicom nie powiedziałem - nie odczułem takiej potrzeby. Jak spytają powiem prawdę, ale żeby samemu lecieć i mówić - nie chce mi się, jest mi obojętne czy wiedzą czy nie wiedzą. To w gruncie rzeczy smutne jak ułożyli relację emocjonalną ze swoim jedynym synem.

Dziś żyję z tym wszystkim pogodzony, co nie znaczy uszczęśliwiony ;-) - nie ulega dla mnie wątpliwości, że jako heteryk miałbym w życiu łatwiej. Moje zdanie na temat naszego tęczowego światka nie zmieniło się zbyt znacznie w stosunku do czasu pierwszego CO. Próby znalezienia sobie kogoś (partnera) spełzają na niczym.  Cóż, w tym wieku w tym środowisku to już do spalarni odpadów, a nie do układania sobie z kimś życia - tak mniej więcej można by ująć tęczowy vox populi.

Ale dziwić się temu nie należy, bo przecież пряников всегда не хватает на всех...



środa, 18 lipca 2012

4."Czysta krew"

Właśnie obejrzałem ostatni odcinek IV sezonu "True Blood". Szast, prast i się skończyło. Okropnie krótkie te sezony - co to jest 12 odcinków?! :-(

III. sezon pożegnałem w nastroju pewnego niesmaku - raziły mnie wróżki w stylu wiktoriańskich elfów, te światełka, złocista poświata itp. Bleueee to było. Miałem wrażenie, że serial idzie w niefajnym kierunku i twórcy psują go po prostu.

Po obejrzeniu IV. sezonu mogę odetchnąć z ulgą - jeszcze nie popsuli! :-) Ten sezon mi się podobał. Szkoda mi Tommy'ego (kawał drania, ale słodko-ładny był) i Jesusa - biedny Lafayette, co on teraz będzie przeżywał... I co komu szkodziło, żeby byli razem?! No tak, związkom gejowskim to zawsze pod górkę, nawet w filmach. ;-) 

Świetna była Fiona Shaw jako Marnie. Cóż, ciotka Petunia (Harry Potter) to jednak nieprzeciętna klasa aktorska!

I teraz cały rok czekania aż wydadzą V. sezon na DVD... :-((

3.Spowiedź chłopięcia

Okres liceum był ciężki. Z jednej strony najlepsze jazdy tatusia, z drugiej trud radzenia sobie z nauką w topowej szkółce, z trzeciej próby połapania się co się dzieje z moim ciałem i psychiką, z czwartej..., z piątej... Cholera, dużo tego było. Za dużo. Cztery lata dławiącego stresu - tak można byłoby to podsumować. 

Kiedy dzisiaj patrzę na siebie w tamtym czasie jasno widzę, że powinienem mieć wtedy porządną psychoterapię. Niestety, moim rodzicom nawet przez myśl nie przeszło, że potrzebuję jakiegoś wsparcia i pomocy w moich problemach, przynajmniej tych widocznych. Widzieli zachowania ewidentnie nerwicowe i nie robili z tym absolutnie nic. No, nie, przepraszam, coś jednak robili - pogłębiali je. Tatuś zajęty swoją ukochaną działką i budową domu, którym podporządkował wszystko, z nami włącznie, oraz mamusia niezdolna do uświadomienia sobie, że dziecko (człowiek!) potrzebuje do życia czegoś więcej niż tylko nakarmienia (w akompaniamencie westchnień, że znowu musi robić ten obiad). I jednocześnie nieustanne podkreślanie: "Ty masz wszystko!", "Inni to mogą sobie pomarzyć o takich warunkach jakie MYŚMY ci stworzyli!".

Gówno, a nie wszystko. Nie miałem tego co najważniejsze: poczucia bezpieczeństwa i zrozumienia.

Miałem za to wdrukowany podstawowy obowiązek dziecka wobec rodziców: Musi się starać, żeby rodzice byli z niego zadowoleni. Być dzieckiem, które nie przyniesie wstydu przed ludźmi. Dziecko, które nie spełnia oczekiwań rodziców jest dzieckiem niedobrym i niewdzięcznym. Dzieckiem, które nie ma wyczucia. Dzieckiem które nie docenia ile rodzice dla niego robią. A przecież to wszystko, to tylko dla was!

Szkoła była topowa, ale na szczęście jeszcze nie bananowa. Lansiarstwo zaczęło się dopiero w naszym ostatnim roku nauki, przychodząc z nowym rocznikiem. Żeńska klasa ułatwiała funkcjonowanie. Problem pojawiał się na wuefie, który mieliśmy (chłopcy) łączony z inną klasą. Niesprawny pulpet chyba oddaje obraz mnie w tamtym okresie. Jako dziecko byłem szczuplutki, jadłem tyle ile potrzebowałem. Niestety moi rodzice mieli pierdolca na punkcie jedzenia i robili sceny pt. NIE JE! Ściągnęli ze Stanów jakiś preparat, jak twierdzą - witaminowy, ale to mi jakąś lipą zawiewa, po którym dostałem takiego kopa z żarciem które we mnie wpychali, że w końcu podstawówki byłem już tłustym prosiątkiem. To nie było dobre na wejście do ogólniaka.

Rozjazd między bolesną świadomością własnego wyglądu (facjata niestety też zupełnie nie awantażowna) a wrażliwością na urodę i co za tym idzie wyglądem chłopców którzy mi się podobali, działał szalenie deprymująco. W tamych czasach "pedał" kojarzył mi się jak najgorzej, brakowało pozytywnych wizerunków, które nie odstraszając pozwoliłyby łatwiej zaakceptować swoją odmienność. Dziś, dzięki internetowi małolaty mają łatwiej. Wtedy miałem poczucie, że ta moja odmienność to jeszcze jeden obszar bycia niedobrym dzieckiem, przysparzającym zawodu i rozczarowania rodzicom, którzy przecież tak się starają i robią wszystko dla mnie. A ja niewdzięczny, jeszcze się za chłopakami oglądam! Jezusmariachrystepanie, co ludzie powiedzą jak się dowiedzą!

W ogólniaku nie poznałem żadnego geja, prasy branżowej nie było, a ośrodki w rodzaju pigalaka czy szaletu budziły moją najgłębszą odrazę. Instynktownie czułem, że jest jakiś poziom poniżej którego nie chcę zejść, żeby nie stracić do siebie resztki szacunku. Może gdybym wtedy poznał jakiegoś sensownego "brata w orientacji" życie potoczyłoby się inaczej? Pewnie tak, ale nie ma sensu tego roztrząsać - poszło jak poszło. Zresztą nie jestem pewien, czy w takim nieustannym stresie w jakim byłem w ogólniaku, byłbym w ogóle w stanie nawiązać jakąś zdrową relację osobistą. Już to że miałem paru kolegów z klasy było pewnym wysiłkiem i zarazem osiągnieciem.

wtorek, 17 lipca 2012

2.Spowiedź dziecięcia

Nie pamiętam kiedy zauważyłem, że chłopcy podobają mi się bardziej niż dziewczynki. Chyba po prostu nie było takiego momentu, lecz stopniowo narastające poczucie, coś jak widok nadjeżdżającego z oddali pociągu. Zrazu coś nam się wydaje, że widzimy, że tam coś chyba jest, po czym stopniowo w miarę upływu czasu nabieramy pewności, aż nadchodzi moment, w którym wiemy już że ta plamka rozmazana w drgającym powietrzu była pociągiem.

Nie podobało mi się to. Okres dojrzewania to kiepski moment na dokonywanie takich odkryć. W domu nałożył się na kilka innych niefajnych wątków, z których każdy nie był sam w sobie jakoś szczególnie dramatyczny, ale w kumulacji tworzyły nieprzyjemną mieszankę, ani trochę nie ułatwiającą radzenia sobie z czymkolwiek.

Ojciec - neurotyk, histeryk, hipochondryk. Z gruntu nie jest złym człowiekiem, ale jego wymienione cechy połączone z rozpaczliwą głupotą dawały piorunująco niszczycielską mieszankę. Arcymistrz zmiennych nastrojów, fundujący mojej psychice jazdę kolejką górską. Kompensujący swoje kompleksy terrorem psychicznym i zapewniający sobie przywiązanie członków rodziny budowaniem atmosfery lęku przed złem czyhającym wszechobecnie w otaczającym nas świecie. Latami snujący wizje jaka marna przyszłość i nędzny los nas czeka, kiedy JEGO zabraknie. Siostrze, mimo lat starań i wysiłków, do dziś nie udało się w pełni uwolnić od tego zaprogramowania. Jako dziecko idealizowałem go, lecz gdzieś mniej więcej od 12. roku życia zacząłem dostrzegać jak bardzo rani i niszczy mnie swoim zachowaniem. Przerysowując trochę: "idol jest potworem" - to nie jest pozytywne odkrycie dla dziecka.
Jednocześnie szereg jego pozytywnych cech paradoksalnie pogarszał nasz dyskomfort. Gdyby był jednoznacznie zły łatwiej byłoby go nienawidzić jako 100% drania. A tak poczucie krzywdy zderzało się z wyrzutami sumienia i poczuciem winy, że tatuś przecież tu i tu i tam jest dobry i tak się o nas troszczy a my tacy niewdzięczni czepiamy się go o jakieś nieistotne bzdety (tym bardziej że sam na każdym kroku wypominał nam czarną niewdzięczność). To fatalne połączenie, bo zaburza postrzeganie sytuacji i utrudnia prawidłową jej ocenę.

Matka - przez wiele, wiele lat postrzegaliśmy ją z siostrą jako biedną ofiarę ojca, aż w końcu dotarło do nas, że nie tylko jest ona w ogromnym stopniu jego stwórczynią, ale co gorsza jest ona z takiego układu zadowolona. Kiedy szedłem do niej z jakimiś osobistymi rozterkami, wątpliwościami, chciałem się poradzić, czy choćby dostać psychiczne wsparcie, otuchę, to na ogół dostawałem odpowiedź tak kompletnie oderwaną od rzeczywistości, czy wręcz głupią, że skutecznie zniechęcało to do podejmowania ponownych prób. To chyba było najgorsze, że nie była żadnym psychicznym wsparciem czy oparciem. W kwestii ojca broniła go i tłumaczyła i kazała czekać że może mu minie. Dodawszy do tego wiele razy powtarzane: "Ja tylko marzę o tym, żebyście wszyscy dali mi święty spokój!" - to nie budowało poczucia bezpieczeństwa u dziecka, ani atmosfery wsparcia czy zachęty do zwierzania się rodzicom z problemów.

Siostra - dużo starsza, być może psychicznie ode mnie trochę słabsza i przez to głębiej poturbowana. Różnica wieku i doświadczeń (pamiętała rodziców jeszcze jako fajniejszych niż z moich czasów, poza tym w znacznym stopniu wychowywali ją żyjący długo dziadkowie, dziadka uwielbiała; ja ich nie lubiłem) sprawiała, że byliśmy sobie zbyt dalecy by się wspierać. W pewnym sensie, choć w jednym domu, wychowaliśmy się obok, a nie razem. Ten dystans pozostał nam do dziś.

Babcia (matka mamy) - to ona się mną zajmowała, kiedy rodzice szli do pracy. Wyrazisty, bardzo dynamiczny temperament i jednocześnie mnóstwo miłości dla mnie sprawiały, że była dla mnie bardzo atrakcyjnym opiekunem. Dawała mi mnóstwo czułości, uwagi, poczucia bezpieczeństwa, akceptacji - tego wszystkiego czego dziecko potrzebuje. Jednocześnie dzięki swej mocnej, zdecydowanej osobowości tworzyła dobrą kontrę dla charakteru (i płynących zeń zachowań) dziecka. Była jedyną osobą w moim życiu przy której miałem poczucie, że kocha mnie bezwarunkowo, takiego jakim jestem, i przy której nie mam poczucia, że próbuje mną coś dla siebie "ugrać". Jej trudna dla niektórych otwartość i potępiana przez nich chęć pomagania innym, jak sądzę silnie wpłynęły na mnie, przyczyniając się (w połączeniu z jej osobowością) do wybrania tego samego zawodu co Ona.
Zrazu nie zauważałem a potem długo nie rozumiałem dlaczego Babcia stopniowo zaczęła coraz dziwniej się zachowywać. Stawała się coraz dalsza, coraz mniej rozumiejąca, coraz mniej poznająca. Określenie "choroba Alzheimera" nic mi nie mówiło. Miałem 13 lat kiedy nas opuściła i odtąd zostałem już zupełnie sam.

poniedziałek, 16 lipca 2012

1. Nowa marszruta

Panta rhei. Przyszło pożegnać się ze starym blogiem. Z żalem niejakim, bo wyraźnie rozkręcił się, ale przeważył narastający dyskomfort. Adres stał się dostępny zbyt wielu osobom znającym mnie osobiście i mogło to rychło doprowadzić albo do autocenzury podważającej sens pisania, albo do niemiłych dla mnie następstw.

Stary blog był moim pierwszym i na nim uczyłem się w ogóle "jak to się je". Nim go założyłem sądziłem latami, że takie pisanie jest dla mnie zupełnie niedostępne, że nie potrafiłbym tego robić. Kiedy zacząłem, pisałem jedną notkę na dwa tygodnie i nie przychodziło mi do głowy o czym mógłbym pisać częściej. Ostatnimi czasy jakoś tak wyszło, że pisałem codziennie. To jeszcze nie było tak zaskakujące, jak to, że byli ludzie którzy chcieli to czytać!

Zdaję sobie sprawę z tego, że niewielu z nich dotrze tutaj i będzie mi niektórych brakować. Pocieszam się nieco nadzieją, że zjawią się tu i zostaną nowi czytelnicy, którym czytanie mojej grafomanii sprawi choć trochę przyjemności.