Drugi tydzień urlopu ma się ku końcowi. Jakoś tak wyszło, że nie nudziłem się zbytnio. Pomalowałem sufit w dużym pokoju, co wymagało ruszenia skomplikowanego puzzla, jakim jest umeblowanie. W efekcie po mieszkaniu z trudem mogę się ruszyć.
Jak już ruszyłem książki i meble, to zbliżyłem się do decyzji wymiany części regałów, żeby sterty książek z podłogi ułożyć w bardziej cywilizowany sposób. Regały kupione, za parę dni je przywiozą. Jednakowoż aby regały stanęły, trzeba mi przenieść kontakt elektryczny. Materiały kupiłem i zastanawiam się kiedy się za to zabrać - jutro czy w sobotę. Oczywiście będzie to wymagało ruszenia kolejnych regałów, co mnie umiarkowanie raduje. Troszkę głupio pomyślałem, a właściwie głupio nie pomyślałem, i jak do malowania zdjąłem firanki i zasłony i je uprałem, tak teraz trochę się zakurzą, kiedy będę rył bruzdę pod przewód. No, ale trudno; i tak cud i łaska boska, że wykrzesałem z siebie wolę do tych zmian.
Naturalnie towarzyszy temu cichy chór nucący stary szlagier - pieśń "A na chuj ci to kretynie?!" Trudno mu odmówić pewnej słuszności, gdyż istotnie jest w tym wyraźna niespójność: zmęczenie bezcelowym życiem i spodziewane poczucie ulgi gdyby wreszcie dobiegło końca oraz odnawianie i uschludnianie mieszkania, którego wyposażenie i tak wyląduje w kontenerze na podwórku w najwyżej parę tygodni po moim pogrzebie.
Przykre to tak całe życie być samotnym.