Męczący tydzień i parszywa jego końcówka. Finisz sprawdzania prac jednej klasy, które szło mi wyjątkowo opornie. Frustruje mnie, że w listopadzie postawiłem bardzo mało ocen. Nie to co niektóre koleżanki, co od początku roku nastawiały dwa i trzy razy tyle ocen co ja. Niestety, czytanie prac przed ich ocenieniem bardzo mnie spowalnia.
Dziś miotanie się nerwowe i lekcje zaczynane z opóźnieniem, bo admin zmienił hasło dostępowe do kompa, naturalnie nie wysyłając nowego. Sama radość tuż przed lekcją szukać po całej szkole sali z działającym sprzętem i ewakuować się z całym majdanem przed nadchodzącą "właścicielką" sali (niektóre koleżanki mają nad wyraz rozwinięty instynkt terytorialny i biada naruszaczom!). Procesory i pamięci - jedne drepczą, inne pełzną. Przy nieznanym kompie człowiek siada i nie wie - zawiesił się, czy jak na siebie wręcz śmiga! Ma stację dysków, żeby odpalić płytę z atlasem czy nie ma i będzie bez mapy? Ma wolne gniazdo USB, żeby pendrajwa wsadzić, czy wszystkie zapchane? Dla dyrekcji komputer to komputer - sztuka jest sztuka.
Do tego standaryzacja oprogramowania u nas jest rozumiana specyficznie. Samych Windowsów mamy ze cztery generacje, przeglądarki, ofisy - szeroka gama, chyba wszystkie główne na rynku, do tego różne spersonalizowane ustawienia, niewylogowane konta, pozapisywane hasła, brak linków podręcznych, przeróżnie poustawiane / pochowane paski zadań... Jak trzeba coś na szybko zrobić, to człowiek zaczyna się miotać i kląć. A lekcje przecież robi się na tempo, nie można sobie odłożyć na wolną chwilę popołudniem. Nie wiem co z przygotowanych materiałów dydaktycznych uda mi się pokazać, co się w ogóle otworzy, co pójdzie, co nie pójdzie (bo aplikacja, bo pamięć, bo procesor...), czy to co widzę ja, widzą dzieciaki? Bo np. jeden komp w prawidłowo włączonym udostępnianiu treści z ekranu pokazywał mi kolejne slajdy, ale uczniom tylko pierwszy. Kurwicy można dostać.
Do tego Dziedzicostwo ze Schwester urządzili mi wczoraj telekonferencję na temat (nie)bezpieczeństwa rodziców, do których znowu jacyś oszuści dzwonili. Czasem nachodzą mnie samokrytyczne myśli, czy nie przesadzam z poczuciem zagrożenia (wobec siebie) bądź podejrzliwością, czy mi z lekka nie odwala fiksum dyrdum, wówczas kontakt z tą trójką rozwiewa wszelkie me obawy i przywodzi ku przekonaniu, że przepełnia mnie bezgraniczna ufność wobec bliźnich, niezmierzona wiara w dobroć ludzką i w zupełne nieprawdopodobieństwo istnienia ludzi złych. Przy nich jestem po prostu ufny jak niemowlę! Tylko ceną za taką "terapię" jest jeszcze większy ból pleców i głowy niż miałem uzbierany przez cały tydzień. Sen? W kawałkach, by strzępami ich nie nazwać. Dziś czułem się koszmarnie i wyszedłem z pracy nie skończywszy pilnej papierkowej roboty, bo już naprawdę nie dawałem rady. Nie byłem pewien co robię, czy się nie mylę.
Potem zakupy - jedne, drugie, do rodziców, do paczkomatu, do domu. I nagła myśl, że brakuje mi kontaktu z ludźmi (uczniami) w pracy - gadam do kamery, jak do ściany, mógłbym gadać do ściany, do kwiatka na oknie... Różnica byłaby żadna. Można powiedzieć, że praca dogoniła mi życie - nie ma ludzi.