Wyćwiczony umysł zbudził mnie parę minut po szóstej, ignorując budzik nastawiony na ósmą. Aby choć trochę zregenerować stary organizm postanowiłem dospać te parę kwadransów. No i niespodzianka...
Zawitałem do mojej starej szkoły. Chciałem wejść w nadziei, że może dowiem się czegoś o wolnej posadzie. Zaskoczony stwierdziłem, że zamiast drzwi wejściowych jest świeżo wstawiony mur. No tak, przecież już po dzwonku. Przypomniałem sobie o bocznym wejściu - tam drogę zastąpiła cerberka-woźna, która przyjęła moje wyjaśnienie, że nie jestem umówiony z panią dyrektor, ale chcę się udać do sekretariatu. Wręczyła mi mały płaski klucz (po co?) i przyjęła obojętnie moje zapewnienie, że wiem gdzie to jest, bo już tu bywałem.
Ruszyłem szerokimi korytarzami i schodami (które nieraz mi się śniły), ale nie wiedzieć czemu, nawet tego nie zauważywszy, ominąłem sekretariat i trafiłem w przybliżone okolice pokoju nauczycielskiego. Tam mijałem grupki uczniów rozkładających się do lekcji, jakoś dziwnie, jakby korytarz płynnie przechodził w salę lekcyjną. Nagle podszedł do mnie młodszy ode mnie dość nijaki mężczyzna i zagadnął. Z tego co mówił wynikało, że spotkaliśmy się przelotem na jakiejś konferencji czy szkoleniu i zapamiętał mnie; ja jego nie bardzo, nawet nie kojarzyłem że tu uczy. Zaczął opowiadać o robieniu modeli statków, że będzie robił jakiś wielgachny model i nagle przerwał nam jakiś jego uczeń, któremu kazał usiąść i napisać coś tam. Kiedy uczeń napisał, przyszły dwie nauczycielki i jedna z nich wziąwszy tę pracę, zaczęła na niej zamaszyście podkreślać i skreślać. Praca, na ile mogłem dojrzeć była skąpa, ale z odczytywanych przez nią na głos fragmentów mogłem się zorientować, że coś tam uczeń wie i potrafi i u nas to by z tym się spokojnie prześliznął. Kobieto, przyszła byś do nas popracować, to byś zrozumiała co to znaczy słaby uczeń i kiepska praca. Zaczęła się przerwa, korytarze zaludniły się uczniami i... dźwięk dzwonka mnie wyrwał z sennej fabuły. Budzik.
Na wpół obudzonemu jeszcze przyszedł mi na myśl mój historyk z tej szkoły - dziś dość znany, co nie znaczy powszechnie lubiany i akceptowany naukowiec. Kiedy parę lat temu zobaczyłem go na wykładzie w jakiejś szkole, dotarło do mnie, że faktycznie był on moim mistrzem - w tym sensie, że bezwiednie wzorowałem się na nim, w tym jaki powinien być nauczyciel; był wzorem który przyjąłem. Dziś oczywiście wiele rzeczy zmieniłem, wzbogaciłem, przez te lata jednak jakoś tam nieustannie pracuję nad swoim warsztatem, ale rdzeń pozostał z mistrza zaczerpnięty.
To także uświadamia mi, co nie raz usłyszałem od niektórych uczniów, że marnuję się w tej szkole. Mam potencjał do pracy z lepszymi uczniami, chętniejszymi i predysponowanymi do pracy w moim przedmiocie. Cóż z tego, kiedy rekrutujący dyrektorzy patrzą tylko w papiery i podyplomówka to dla nich ein Papier fetzen. Tego, że się nieustannie dokształcam i co roku czytam więcej opracowań naukowych niż większość moich koleżanek po fachu przeczytała od skończenia studiów, przecież nie widać. Miałem koleżankę, która prowadziła lekcję tylko z vademecum maturalnym schowanym w uchylonej szufladzie biurka. Kiedy pewnego dnia uczniowie zrobili jej kawał i przełożyli gdzie indziej to vademecum, to się lekcja nie odbyła. Klasówek nie czytała, a oceny za nie stawiała wedle sympatii do ucznia (podobno uczniowie to sprawdzili pisząc dyrdymały w pracach). Lecz w rekrutacji, to ona byłaby bardziej kompetentnym nauczycielem dystansującym mnie z łatwością, bo Magister Historii, a nie jakiś tam podyplomówkarz.
Wiem, że niewiele jest rzeczy bardziej nudnych od opowiadania swoich snów, ale jakoś dziś czemuś miałem taką upierdliwie nieodpartą potrzebę. Tak że pardon, PT Czytelnicy.