...kosą zataczane...
Późną zimą (chyba to w marcu było?) zobaczyłem na drzwiach klatki klepsydrę. Nazwiska zmarłego nie kojarzyłem, potencjalnego kandydata spośród sąsiadów wykluczyłem, bo mi wiek nie pasował, Uznałem, że widać jakiś były mieszkaniec. Jakoś tak dwa, może trzy miesiące później naszła mnie refleksja, że coś dawno jednego z sąsiadów nie widuję, a chyba mało prawdopodobne, żeby aż na tak długo wyjechał. Przypomniałem sobie tamtą klepsydrę i tym razem przemyślałem wiek zmarłego w odniesieniu do własnego. Kurde, to nie on był taki stary, tylko ja się za młodszego czułem. I murek na podwórku na którym z trudem oddychając przysiadywał z browarkiem w garści z leżącym obok flegmatycznym psiskiem pozostał już na zawsze pusty. Widywałem czasem wdowę wyprowadzającą psa na spacer, aż w grudniu zawisła kolejna klepsydra. Domyśliłem się, że młodzi ludzie zapełniający któregoś dnia kontenery rzeczami osobistymi i książkami likwidowali mieszkanie po tej (bezdzietnej) sąsiadce. Porachowanie czasu zasugerowało, że chyba jeszcze nie zdążyła na dobre ostygnąć jak się krewni już do dzieła wzięli.
Uczeń mi umarł. Wszyscy odetchnęli, że ze szpitala wyciszony i nareperowany wyszedł, a on chyba już miał wszystko poukładane jak odejść.
Od przychodni wiadomość, że umarła moja lekarka pierwszego kontaktu. Rzadko u niej bywałem, ale w sumie dzięki niej przypadkiem skrytognojka się wykryło.
W Sylwestra szwendając się z nudów po sieci trafiłem na stronę mojego dawnego ogólniaka i w roczniku wydawanym przez stowarzyszenie absolwentów znalazłem nekrolog koleżanki z klasy. No, to zaczęliśmy wymierać...