Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

czwartek, 31 grudnia 2015

455.Szczęśliwego Nowego Roku

Wszystkim Czytelnikom i Czytelniczkom
składam szczere życzenia
Szczęśliwego Nowego 2016 Roku!
Niech Wam się wszystko co ważne pomyślnie układa! 
 
 
Zdjęcie zapożyczone ze strony http://blogiceo.nq.pl/dziewczynyz220/2012/01/02/sylwester/

niedziela, 27 grudnia 2015

454.Poświątecznie

No i po świętach. Przepełnia mnie uczucie głębokiej ulgi, że jest jeszcze parę dni wolnego - bardzo tego potrzebowałem. Nagle czas zaczął płynąć wielokrotnie wolniej, poczułem jak schodzi ze mnie (częściowo) napięcie, jak spontanicznie biorę się za rzeczy nietknięte od miesięcy. I książek parę przeczytałem, w tym z lekką, niezobowiązującą przyjemnością "Folklor Świata Dysku" śp. sir Terry'ego.



Wigilia dość przygnębiająca, tylko ja z rodzicami, zupełnie spokojnie było, lecz smutno w gruncie rzeczy - oni obiektywnie w końcówce życia, ja subiektywnie również. Pierwszy raz od lat mama nie ubrała choinki. 

W pierwszy dzień świąt przyszła tylko ciotka, jeszcze starsza od nich, więc trudno było o poprawę nastroju. Tym bardziej, że ciotka bardzo się umysłowo posunęła na przestrzeni ostatniego roku. Szybkość przejścia od dynamicznej, ostrej w języku jędzy, ustawiającej wszystkich dookoła, do powtarzającej się, z trudem kontaktującej i pełnej strachu staruszki jest nieprzyjemnym doznaniem.

Jak zwykle oba dni (i dwa je poprzedzające) przypłaciłem potężnym bólem głowy, prawdopodobnie od spiętych mięśni wokół kręgosłupa. Drugiego dnia świąt zostałem (jak zwykle) w domu i... żadnego bólu, niemalże wręcz uczucie relaksu. Smutne to w gruncie rzeczy. 

Pamiętam inne święta w tym domu, przed wielu, wielu laty, kiedy byłem małym dzieckiem, schodzili się liczni goście, we wszystkie trzy dni było pełno ludzi, był gwar, był ruch, był jakże inny od codziennego nastrój! Ten sam pokój, ten sam stół... lecz martwy już. Większość gości z tamtych lat już nie żyje, część rozjechała się po świecie, nieliczni czekający na odejście nie opuszczają już swych domów. 

Nie mam tu jakichś specjalnych wyrzutów sumienia, czy poczucia winy, że na mnie się przerwała ta ciągłość, że nie stworzyłem rodziny, że nie zapełniam pokoi swoimi bliskimi i znajomymi, jak moi rodzice, lecz raczej doznaję pewnego smutku, że mi się nie udało stworzyć żadnej własnej rodziny, że nie mam nikogo bliskiego, o kim mógłbym powiedzieć "mój". Taki ślepy zaułek strumienia pokoleń, martwa zatoczka. Smutne to uczucie, mieć świadomość że na mnie się coś kończy, że ja nie potrafiłem stworzyć żadnej kontynuacji. Że to, co mogę dawać innym, daję obcym, którzy tego ani nie doceniają, ani nie pamiętają.

czwartek, 24 grudnia 2015

453.Wesołych Świąt

Wszystkim Czytelnikom i Czytelniczkom

składam szczere życzenia

Spokojnych, Miłych i Szczęśliwych Świąt!

Niech Wam za szybko nie miną 
a pozostawią przyjemne wspomnienia! 

wtorek, 22 grudnia 2015

452.Raptory opłatkowe

Ostatni dzień w pracy. Pełne ręce roboty. Lekcja za lekcją, z ignorowaniem mniej lub bardziej przejrzystych aluzji w kierunku nicnieróbstwa "bo przeeecież ŚWIĘTA!". Nagle PYK! i ostatnia lekcja. Marsz na salę na Jasełkopastorałki. 

Widać, że mamy już rekrutację z pokolenia fullsmartfonowego - absolutna niezdolność do skupienia uwagi na mówiącym innym człowieku, jeśli nie ryczy i nie miota się jak amerykański kaznodzieja, oraz totalne odrzucenie koncepcji milczenia, kiedy ktoś inny mówi/przemawia.

Wigilia klasowa - nawet znośnie. O dziwo, życzenia mi samorząd klasowy złożył. Za objaw nadzwyczajnej rewerencji, wręcz czołobitności, powinienem poczytać, że w trakcie składania reszta stała i podżerała tylko ukradkiem, nie otwarcie. O jedzenie na wstępie musiałem się upomnieć retorycznym pytaniem: "Czy może przypadkiem został jakiś pierożek?" No znalazł się, choć jak się zdaje, wyszarpany od osoby najwolniejszej w konsumpcji. 

Charakterystyczna różnica między klasami męskimi i żeńskimi. W klasach męskich do jedzenia jest mało co, a i z tego co jest część funkcjonuje w charakterze amunicji. Kiedy przychodzi do zwijania imprezy, panowie dość zgodnie biorą się do roboty i wszystko sprawnie i starannie sprzątają tak, że sala wygląda jak przedtem. W klasach żeńskich zaś jest trochę więcej co jeść i to nawet smacznie. No i nic nie lata. Za to kiedy zbliża się pora sprzątania, rozpoczyna się cyrk: jakby się tu wymknąć z imprezy, żeby sprzątanie spadło na kogo innego. Próba pokrzyżowania tych iście rommlowskich manewrów nieodmiennie rodzi focha rosnącego jak Pendolino w oczach. No wypisz wymaluj kombatant-partyzant, rocznik 1940, co hitlerowców tłukł na kopy! a pan tu nie stał! "Sprzątnięta" sala wygląda jak marzenie detektywa - od razu znać: gdzie kto siedział i co jadł.

Dzieci poszły, a przed wychowawcą dylemat egzystencjalno-taktyczny: iść na wigilię pracowniczą, czy nie iść?
W oddali mignął niewyraźny zarys kolegi romanisty, który z iście gallicką fantazją przebrany za lamperię przemknął wtapiając się w ścianę w kierunku wyjścia. Pierwsza myśl - też sobie pójść. Tylko że wtedy musiałbym jutro przyjechać do roboty, bo papierki trzeba co nieco ogarnąć. A jakbym poszedł na tę imprezkę, to odsiedziawszy trochę mógłbym się dyskretnie wymknąć z dziennikami i popracować. Wyglądam na korytarz - pusto, drzwi od pokoju otwarte. Wygląda na to, że już się zaczęło. Nagle wypada z nich postać oddalająca się zgrabnym sprintem enta. Aha, koleżanka biolożka dała się zaskoczyć w pokoju. Opłatek ruszył! Schowałem się. Siedzę sobie, kalkuluję ile im czasu dać na obżyczenie się. No, starczy. Dyskretnie ruszam, unosząc się bezszelestnie nad podłogą. Żuraw do pokoju i... Wejście szczelnie wypełnione sylwetkami szczebioczących pań ściskających zmaltretowany kawał opłatka. W kusty, job twoju mat'!!! Siedzę i czekam. Już chyba kwadrans. Musieli skończyć. Ruszam w kierunku pokoju i wpadam na rogu na kontrkursie na kolegę syczącego: Nie idź tam! Wciąż to robią. Do licha, zawracam i siedzimy w sali, gadając o pogodzie i cenach ziemniaka po przyszłych zbiorach. Kolejny rekonesans przynosi westchnienie ulgi: raptory opłatkowe już się rozsiadły i zabrały za konsumpcję, tylko najbardziej niezłomne jeszcze otoczyły dyrekcję i migdalą się do niej opłatkowo. Sziszę ludzie palą szybciej niż u nas opłatkują.

Po imprezce zabrałem się za papierkową robotę, na której zeszło mi do pół do piątej, kiedy musiałem skończyć. Cóż, władza, tzn. pani woźna uznała, że czas najwyższy powyłączać serwery i zasilanie, więc trzeba było się belfrowi wynosić w pół pracy. Nihil novi - skończyłem w domu. Dziwne uczucie - wszystkie prace posprawdzane. Czuję się nieswojo - czym ja się teraz zajmę?! :-(

niedziela, 20 grudnia 2015

451.Klątwa

Już tylko dwa dni robocze do wolnego. W środę prawdopodobnie będę musiał jeszcze posiedzieć nad dokumentacją, ale to się nie liczy - biurowa praca to już nie praca. Niestety, nie mogę jeszcze odtrąbić halbfajrantu, bo przed świętami muszę (tzn. chcę) pooddawać prace uczniom, a te mają taki feler, że nie chcą się sprawdzać same i czekają na mnie. Miałem ich ponad setkę i kalkulowałem, że w weekend powinienem opędzić 2/3, żeby w poniedziałek dosprawdzać resztę. 

Niestety, głupie zakupy, których nie miałem czasu i siły zrobić w tygodniu zajęły mi szmat czasu. Kiedy zajrzałem do rodziców, mama poskarżyła się, że spłuczka wolno się napełnia. Gdy wyjąłem zawór, okazało się, że jest zapchany kamieniem i łupkami rdzy. Oczyściłem go tak skutecznie, że przestał odcinać wodę - jak przedtem się sączyła, tak teraz lała się bez przerwy. Sobotnie popołudnie to nie najlepszy czas na zakupy hydrauliki - musiałem pojechać kawał drogi wspierać francuski kapitał. Nim obróciłem, nim założyłem, nim zrobiłem jeszcze przy okazji drobny zabieg meblarski, to zrobiło się wieczornie. 

W efekcie cała robota została mi na niedzielę. Jedna korzyść z soboty to to, że przyszły mi do głowy pomysły na resztę prezentów, ale kupować to już będę w tygodniu po pracy, bo ostatnia przedświąteczna niedziela w sklepach to jakiś koszmar.

A teraz z uczuciem ulgi podliczam punkty jednej (właśnie sprawdzonej) klasy. Zostały mi jeszcze trzy do sprawdzenia. Drobiazg, po prostu. Proponuję zmienić starą jak świat klątwę: "Obyś cudze dzieci uczył!" na "Obyś prace uczniów sprawdzał!"

Zauważyłem, że dwóch (dwie, dwoje?) obserwatorów bloga się wycofało. Właściwie trudno im się dziwić.

Z przyjemności, to tylko choinkę ubrałem. 

W sumie może to i dobrze, że myśli mam tak pracą zaprzątnięte.

czwartek, 17 grudnia 2015

450. To jest dopiero wzorowy nieboszczyk!

Odliczam dni do wolnego - jeszcze tylko trzy (robocze). Wielką zaletą tego, że czas mknie tak rączo a niepostrzeżenie, jest to, że wolne przybliża się tak szybko. Prawda, że równie szybko przeleci i znów trzeba będzie wracać do kieratu. Nim jednak święta nadejdą trzeba będzie jeszcze ominąć tradycyjną rafę - wigilię pracowniczą. Na samą myśl, że miałyby ku mnie pohalsować obce mi osoby z opłatkiem i życzeniami robi mi się niedobrze.

Kiedyś mawiało się "Od nagłej śmierci zachowaj mnie, Panie!". Umierać należało w swoim domu, w łóżku, powoli w otoczeniu rodziny. Kiedyś uważałem, że nagła, szybka śmierć jest lepsza - szast, prast! i po nas(t). Nadal uważam, że nie ma nic atrakcyjnego w powolnym umieraniu, pewnie jeszcze bolesnym, lecz i zbyt nagła śmierć, znaczy - w zupełnie niespodziewanym momencie, jednak nie jest fajna. Dobrze byłoby mieć dość czasu, żeby odejść kulturalnie, uporządkowanie, nie zostawiając po sobie bałaganu, lecz niezbędne dyspozycje i informacje dla rodzinki, która zajmie się schedą. Ktoś powie: "A co ci zależy, jak już będziesz wtedy martwy i niczego nieświadomy?" Cóż, jakie życie, taka śmierć - dlaczegóż zgon miałby zwalniać z pewnego minimalnego standardu zachowań człowieka cywilizowanego? Niewątpliwie tu widać wielką zaletę samobójstwa - można sobie wybrać moment i sposób zejścia, odpowiednio się do tego przygotowując. Można by rzec: ideał człowieka skrupulatnego. :-)

piątek, 11 grudnia 2015

449.Odciski

Zapowiada się długi dzień, więc warto by wziąć drugie śniadanie, żeby przez 10 godzin żołądek od trawienia się nie odzwyczaił. Troszkę obeschnięte jabłuszko (już?! przecież dopiero co je kupiłem!) ląduje w teczce. Jeszcze nie wie, że wróci nietknięte - przez 9 godzin nie będzie chwili nawet, żeby je zjeść. Urzekają mnie ludzie przekonani, że belfer to ma kupę czasu i na przerwach odcisków na mózgu z nudy dostaje.
Na dużej przerwie idę na dyżur. Wdrapawszy się na ostatnie piętro rozglądam się po korytarzu niepewnie - czy ja czegoś nie pokręciłem? przecież już tu dopiero co dyżurowałem, zaraz, wczoraj nie... Przedwczoraj! Eee, też nie... cholera, no w tym tygodniu... Kurde. To było tydzień temu, to był poprzedni dyżur piątkowy.
Nastawiałem pierdylion zagrożeń, a na jednej ręce zliczę rodziców, którzy się pofatygowali, żeby się czegoś bliżej na temat problemów swej pociechy dowiedzieć. Swoich muszę ścigać telefonicznie, żeby przyszli zagrożenia podpisać, bo "są zajęci i na zebraniu być nie mogą" i "czy muszą przyjeżdżać w następnym tygodniu, bo są zajęci?". Straszna sprawa mieć dzieci - absorbujące człowieka takie. 
Dzień rady i zebrania przebrnąłem na podwójnych dawkach leku przeciwbólowego. Mój kark mógłby zawstydzić pancerz czołgowy - kruszyłyby się na nim pociski przeciwpancerne. Wyszedłem jako ostatni, bo się jakiejś mamie za bramą przypomniało, że może by jednak o córkę spytała.
W suahili mówię już płynnie i znakomicie udaje mi się pozorować go na polski. Słuchacze nie zdają sobie nawet sprawy, że mnie nie rozumieją i mówię do nich w języku obcym.

niedziela, 6 grudnia 2015

448.Misiek

Akuratną definicję przeczytałem: Weekend to takie coś, że pijesz w piątkowe popołudnie kawę i z ostatnim łykiem spostrzegasz, że jest już niedziela wieczór. Mógłbym dodać, że tydzień to takie coś, że w piątek po południu spostrzegasz, że przecież wczoraj była niedziela. Straszna jest ta potęga rutyny mielącej życie.

Organizm rozpaczliwie sygnalizuje że ma dość (stresu), z mieszanką desperacji i wredności bijąc w dotkliwie wrażliwy punkt - wpieprzam jak jego niewolnik czekoladki. Niewiele to pomaga, bo praca musi być wykonana - trzy sprawdziany do oddania jutro. A jeszcze ich nie skończyłem.

Chyba jest ze mną gorzej niż myślałem. Stałem w kolejce do kasy w Auchan i zobaczyłem obok niej w wielkim kartonowym kuble mnóstwo małych różnokolorowych misiów. Coś mi kazało wziąć jednego do koszyka i zabrać ze sobą do domu. Był taki słodki. No nie mogłem go tak zostawić. 
A tak się po cichu podśmiewałem z mojej mamy, że na stare lata dostała bzika i udekorowała pokój pluszakami. Ot i kara boża.


środa, 2 grudnia 2015

447.Z ufnością patrzmy w przyszłość

Zad.123. Po stawie pływa, kaczka się nazywa. Na podstawie podanych informacji napisz co znajduje się na stawie.
Odpowiedź.
W Polsce występują stawy.

Tak mniej więcej wygląda schemat rozumowania przyszłości narodu, która wybrała sobie rozszerzoną historię do zdawania na maturze.

***
Jaś do Asi: Kurde, dostałem jedynkę z romantyzmu. Pożycz mi notatki, to jutro się zgłoszę i poprawię.
Asia do Jasia: Eee... w jeden wieczór chcesz się nauczyć całego romantyzmu?!
Jaś do Asi: Pewnie! Żaden problem.

Tak wygląda postrzeganie uczenia się i swoich możliwości przez przyszłość narodu.

***
-Dlaczego pan mi tu dał zero punktów?
-Bo podałaś błędne wyjaśnienie.
-Ale tu jest dobrze.
-Owszem, masz jedno słowo dobrze, lecz 17 pozostałych źle. Dlatego 0 punktów.
-Ale ja potrzebuję tego punkta, bo mi brakuje do czwórki!
I nie rusza się z miejsca.

Tak zaś wygląda postrzeganie ocen i informacji o wynikach swojej pracy.

***

A to przecież jedyne życie jakie mam.

niedziela, 29 listopada 2015

446.Slalomem

Muszę się skupiać na omijaniu tematów dotyczących bieżącej polityki krajowej w rozmowie z M. Mamy tak rozbieżne spojrzenie, że nic dobrego z poruszania kwestii aktualnych rządów nie wyniknie. Jej sympatia dla autorytaryzmu w połączeniu z (raczej zaściankową kulturą polityczną i) konserwatyzmem kulturowym jest dla mnie czymś nie do przejścia. Żal, że tak inteligentna babka ma tu tak poustawiane. 
Przy tym wszystkim zdumiewa, że mnie TAKIM akceptuje. Może trochę na zasadzie "a bo ten tu to nasz żyd, tutejszy!"... ;-)

Obejrzałem wszystkie materiały dodatkowe z "Hobbita. B5A" - to niezwykle interesujące móc tak zajrzeć za kulisy filmu, w aż takim zakresie. Choć, jak zwykle - jak dla kogo interesujące; M. się skrzywił na pytanie czy chciałby sobie obejrzeć te materiały dodatkowe do "LOTRa" lub "Hobbita", oznajmiając że takie rzeczy go nie interesują. Cóż... książek czytać też nie lubi. :-(

Ja zaś obkupiłem się nieco na targach książki historycznej. 

Stos prac do sprawdzenia, magicznie się odradzający nieustannie, wciąż straszy i nieustannie prześladuje.

Ciężka, na razie przegrywana, walka z organizmem upierdliwie a podstępnie domagającym się kalorii, stanowczo najchętniej w postaci słodyczy. A mi tak się spodobało zejście z wagą do poziomu sprzed 25 lat... :-(

wtorek, 24 listopada 2015

445.Po bitwie

Wreszcie ukazał się "Hobbit. Bitwa Pięciu Armii" wersja rozszerzona - jedna z jakże niewielu przyjemności. Rzeczywiście sporo nowych scen, dzięki którym film jest odrobinę bardziej spójny. Jednak wrażenie generalne niezmienione: co najwyżej znośny film, lecz zła ekranizacja. 

Przepycham się przez sprawdzanie prac, przeplatając kolejne ich stosy filmikami z materiałów dodatkowych "Hobbita". Z niedowierzaniem zerkam na kalendarz, że już 24 listopada - już tylko ledwie miesiąc do Gwiazdki! Będzie jeszcze smętniejsza niż zwykle, bo Siostrunia dostała pracę za granicą i do kraju nie przyjedzie. A święta w trzyosobowym gronie to... no co tu kryć marność - trzy osoby już martwe, choć wciąż jeszcze żywe, wciąż żyjące, lecz już na tamtą stronę patrzące. Jedyna korzyść, że wreszcie trochę od pracy odsapnę. Dziwna rzecz - mam mniej godzin niż w zeszłym roku (pasek z wypłatą nie pozostawia w tej mierze żadnych wątpliwości), a czuję się bardziej zmęczony. Przypomniałem sobie, jak Siostrunia kiedyś mówiła, że przekonam się, jak to jest w tym wieku, że człowiek zaczyna się już sypać; mówiła to mając mniej więcej tyle lat, co ja teraz. 

Wygląda na to, że kryzys wieku średniego już za mną - nadchodzi starość, pusta i gorzka, pozbawiona złudzeń, marzeń i nadziei. No hosanna, kurwa mać!

środa, 18 listopada 2015

444.Towarzystwo TKM

Zerkam sobie kątem oka na poczynania moszczącej się u żłobów nowej ekipy i takie refleksje różne mam. Nie to, żebym był zupełnie zaskoczony, bo dość dobrze pamiętam co oni wyprawiali za swoich poprzednich rządów. Lecz muszę przyznać, że sądziłem, iż będą starali się z początku zachowywać pewne pozory powstrzymywania się, że wykażą się pewną, fałszywą, bo fałszywą, ale jednak powściągliwością. Nie spodziewałem się, że od razu ruszą z takim tupetem, przywodzącym na myśl brutalnego chama, który ma poczucie, że ma całą władzę i teraz kiedy on tu rządzi, to nie musi się z nikim i z niczym liczyć.
.
Towarzystwo TKM*) jest jak Burboni - niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli. Symbolem tej całej ekipy wydaje mi się ta biedna, widocznie szwankująca na umyśle kobieta, posłanka Pawłowicz na posiedzeniu, na którym posłowie PIS kasowali zasadę rotacyjnego przewodniczenia komisji ds. służb specjalnych. Kiedy poseł Platformy przytaczał jej własne słowa uzasadniającej kilka lat wcześniej wielką wartość i znaczenie rotacyjnego przewodnictwa, ta zachowywała się w sposób zdradzający, poza wątpliwościami co do zrównoważenia emocjonalnego, że w ogóle nie rozumie szyderczej ironii całej sytuacji i tego, jak właśnie kompromituje się hipokryzją jej własne ugrupowanie, także za jej nieświadomą pomocą. I może to jest jedną z istotnych cech tej ekipy: nieczytanie obciachu, hipokryzji i obłudy - w sobie.

________________________________________
*) Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że to skrót nazwy z czasów poprzednich rządów PIS: Teraz, Kurwa, My!

sobota, 14 listopada 2015

443.Śpij spokojnie, władza czuwa

Drugie w tym roku uderzenie terrorystów w Paryż. Straszna jatka. Naturalnie sypią się komentarze przeciw imigrantom i przeciw muzułmanom w ogóle. Terroryści czytając i słuchając tych durni muszą być uszczęśliwieni, że taki pomyślny rezonans osiągnęli. Jasne jest, że w tym etapie chodzi im o spolaryzowanie społeczeństw europejskich i wykopanie przepaści między chrześcijanami i ateistami z jednej strony, a muzułmanami z drugiej, gdyż wychodzą z założenia, że odseparowani nią muzułmanie będą skazani na takie czy inne popieranie fanatyków; innymi słowy - przepaść ta popchnie spokojnych muzułmanów w objęcia radykałów. A to pozwoli przejść do następnego etapu z pomnożonymi szeregami. 

To nic nowego - dla radykałów najgroźniejsi są umiarkowani rzecznicy współpracy, gdyż oferują masie ludności atrakcyjną ofertę ułożenia stosunków z grupą większościową, a więc tym samym marginalizację radykałów. Podobną drogą poszli terroryści ukraińscy w Polsce przed wojną zabijając Tadeusza Hołówkę, działającego na rzecz współpracy polsko-ukraińskiej, a dla lepszego efektu sprowokowania Polaków do agresywnych działań przeciw Ukraińcom - zamordowali także ministra spraw wewnętrznych Pierackiego.

Mimo tej tragedii w tle, trudno nie parsknąć gorzkim śmiechem na buńczuczne zapewnienia władz syreniego grodu, że nam nic nie grozi, "Nie ma najmniejszych powodów do obaw", "Warszawiacy są bezpieczni.". Akurat, dużo o tym wiedzą! Jedyne co nam może zapewnia jakie takie bezpieczeństwo, to nie działalność naszych urzędników, lecz położenie na peryferiach, by nie powiedzieć wprost: na zadupiu, i nikłość naszego znaczenia w świecie. Fredro sam się przypomina: "Kto by i nastawał na waszmości nędzne życie?"

Tyle, że to może być jednocześnie zachętą dla różnych pokrzywionych umysłów, by dokonać zamachu tam, gdzie się nie spodziewają. A zaufania do naszych służb i administracji, zwłaszcza teraz - przy takiej zmianie władzy, to ja nie mam za grosz.
__________________________________________

SPECJALNA EDYCJA NOTATKI
DLA ADIEGO

Wyjątkowo tu odpowiadam na komentarz, bo w tam nie można wkleić grafiki, a poniższa sama mi przyfrunęła na myśl, kiedy przeczytałem jego komentarz z 12:37 i nie mogłem tego zmarnować.
"Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś spokojna!"
Przy permanentnym nieoglądaniu wiadomości o wydarzeniach z Paryża dowiedziałem się od "moich mięśniaków", ale i tak to nie zaburzyło funkcjonowania "wsi spokojna, wsi wesoła", jedynie przez krótką chwilę mają czym się podniecać.


środa, 11 listopada 2015

442.Złota polska jesień

"Złota polska jesień" - tę frazę wymyślił chyba emigrancki wierszokleta, któremu się już pozacierało jak ta pora roku wygląda nad Wisłą. Względnie krwiopijca-wyzyskiwacz próżniaczący całymi dniami, dzięki żerowaniu na cudzej pracy. A wielce prawdopodobne, że każdemu z nich tę frazę diabeł ze złośliwą uciechą podszepnął. Dla człowieka, który musi pracować, to paskudna pora. Coraz krótsze dnie, w których coraz trudniej załapać się po wyjściu z pracy już nie tylko na słońce, ale w ogóle na światło dzienne, działają przygnębiająco. Co gorsza wychodzę z pracy ze świadomością, że niosę ją w torbie do domu. Lata robią swoje i coraz wolniej regeneruję siły. Po pracy jestem padnięty i rozpaczliwie zmuszam się do ogarniania roboty z poczuciem, że nie mam czasu na nic: na pracę, na odpoczynek, na hobby, na przyjemności, na lekturę w ilościach dawniejszych. Właśnie czytam książkę, którą kupiłem równo rok temu. Stos książek czekających na przeczytanie dawno już przekroczył metr wysokości.  Od miesięcy nie pomalowałem żadnej figurki. W dni powszednie zakupy robię wracając z pracy, telepiąc się jak juczny muł, bo po przyjściu do domu i zjedzeniu późnego obiadu, nie mogę się już zebrać, żeby się przebierać i wychodzić do sklepu. Większe zakupy, zwłaszcza obiadowe, na cały tydzień opędzam w soboty, przy okazji załatwiając różne inne sprawy, w efekcie i w ten dzień nie bardzo mogę wypocząć. A niedziela to już przecież czas najwyższy na przygotowywanie się do nadchodzącego tygodnia i narastające nerwowe napięcie co najmniej od południa. Satysfakcji z pracy jakiejkolwiek trudno się dopatrzyć. Co gorsza, znowu jem słodycze.

Nędznie w gruncie rzeczy i ledwie wegetacyjnie to moje życie minęło.

środa, 4 listopada 2015

441.Podział kompetencji

Interesująca analiza ukazująca konsekwencje jednego z aspektów zapowiadanej reformy oświaty. Warto zwrócić uwagę na horyzont czasowy!

2016/17 SP bez sześciolatków, to problem na kolejne 16-17 lat
***
A tymczasem na tratwie "Meduzy"...
Urzekające, kiedy zespół mający opracować narzędzia i zbadać nimi preferencje pasażerów, by dopasować do nich ofertę rejsową tratwy, dowiaduje się, że pogram rejsów już powstał, opracowany od ręki na mostku kapitańskim. Nie powinien jednak zespół smucić się, że okazał się niepotrzebnym - ależ jak najbardziej ma pracować dalej. Nazywa się to fachowo: podziałem kompetencji.


niedziela, 1 listopada 2015

440.Refleksje

I.
-Przecież jak ci piiip skasują gimnazja, to co ja piiip zrobię?! Na podstawówkę mi zmienią, a ja tam nie chcę pracować!
-Nie martw się, eMuś, może z twojej budy nie zrobią podstawówki, tylko liceum.
-Naprawdę tak myślisz?
-Jasne. Albo zrobią zawodówkę. I będziesz miał z głowy wszelkie naprawy i remonty - wystarczy że obdzwonisz swoich absolwentów.

II.
-Patrz, brat, buty sobie w końcu kupiłam. Ecco.
-Yhy, ładne.
-Heh... Fajne mam życie... musiałam dom sprzedać, żeby sobie buty na zimę kupić...

III.
-Jak tam randka w muzeum żydów?
-Z ludźmi mojego wieku i urody nie randkuje się. Ich się odwiedza.


czwartek, 29 października 2015

439.Zagłada gimbazy

Wyposzczona partia małego Prezesa wreszcie dorwała się do władzy. Podtopionej Platformy ani myślę żałować - za zaniechanie reform, za gnuśność, za coraz bardziej żenujących ministrów edukacji, za skandaliczny pomysł nowego PITu, wedle którego płaciłbym o kilka (do 10) punktów procentowych większy podatek.
.
Wieszczącym katastrofę i nieszczęście z tytułu rządów PISu nie bardzo dowierzam. Chyba doszedłem do etapu, w którym traktuję "nowe rządy" jak dopust boski, na który żadnego wpływu nie mam, więc i przejmować się nim nie ma po co. Będzie co będzie. Dobrze by było, gdyby nie zmienili konstytucji i nie obdarzyli Kościoła naszego kochanego nowymi koncesjami, bo odkręcić to będzie strasznie trudno.
.
Z równie dużym dystansem podchodzę do napływających doniesień na temat dziarskich deklaracji polityków PISu o kolejnej reformie edukacji, a mianowicie zniesienia gimnazjów i przywrócenia systemu podstawówka + ogólniak. Przeżyłem już tyle coraz durniejszych reform, że ta nie jest już w stanie poważniej wzbudzić moich emocji. Będzie co będzie, popatrzę.
.
Coś się zmieniło. Patrzę na to wszystko z dystansu, jakby mnie już to nie dotyczyło, choć przecież żyję w tym kraju, nie wyemigruję z niego i w nim umrę. Wiem że głupcy i szaleńcy u władzy mogą zrobić bałagan i ruinę, która i mnie dotknie - trudno, nic na to nie poradzę. To już poza mną.

niedziela, 25 października 2015

438.POLIN

Osobliwe i przypadkowe zagęszczenie muzealnych wizyt z oczywistą szkodą dla słabszych placówek, których mizeria tym mocniej zostaje wyeksponowana. Dla (dość przypadkowego i incydentalnego) towarzystwa poszedłem zwiedzić Muzeum Historii Żydów Polskich "Polin".

Wspaniała architektura, robiąca wrażenie ukształtowaniem bryły, narracją zawartą i w niej i w detalu, jakością wykonania prac wykończeniowych.

Ogromna ekspozycja, na którą potrzeba wiele czasu. Na wystawę stałą anonsowane w materiałach Muzeum 2 godziny to absolutnie za mało, chyba że na przelot z gatunku "Rusz się, Zdzisiu, bo nam Galerię Handlową zamkną!". Nam zeszło 5 godzin, a i tak miałem pewne wyrzuty sumienia, że zbyt pobieżnie zwiedzam i przeczytałem pewnie może z połowę eksponowanych tekstów.

Pewnym zaskoczeniem był rodzaj ekspozycji - przytłaczająca większość to właśnie teksty w najróżniejszej formie. Przedmiotów źródeł materialnych (niepisanych) było stosunkowo bardzo, bardzo mało. Nomen omen, gwoździem ekspozycji wydaje się imponująca (także użytymi technikami!) rekonstrukcja oszałamiającego bogactwem kolorów wnętrza synagogi z Gwoźdźca.

Układ wnętrz i trasa zwiedzania przywodzi na myśl głęboko przemyślaną łamigłówkę, starannie skorelowaną z treścią wystawy - różnica wobec muzeów starego typu jest ogromna.

Imponująco bogata, bajecznie kolorowa oferta sklepu muzealnego - tym dobitniej widoczna jest nędza innych naszych placówek, po prostu przepaść! Do tego ceny na tyle inteligentnie dobrane, że każdy może znaleźć sobie ładną kolorową pamiątkę już za kilka-, kilkanaście złotych. Jedyne rozczarowanie to oferta książek, z której jakoś nic mi nie podeszło; inna rzecz, że muszę trochę uważać na finanse, żeby do końca miesiąca na papu starczyło.

Mam jednak i pewne uwagi krytyczne. Zarzuty o jednostronność narracji wystawy głównej nie są tak do końca bezzasadne - udział ludzi żydowskiego pochodzenia w działalności polskiego ruchu komunistycznego, zwłaszcza w aspekcie antyniepodległościowym, został tak delikatnie zasygnalizowany, że można bez najmniejszego problemu, przy przeciętnie uważnym zwiedzaniu w ogóle go nie zauważyć. To jednak przesada, bo to był poważny problem rzutujący na stosunki polsko-żydowskie. Ja bym te akcenty jednak trochę inaczej rozłożył - jak sądzę, bliżej obiektywności historycznej. Taka narracja wystawy jest niestety prezentem dla środowisk nacjonalistycznych, które zyskują pole do zarzutów trudnych do całkowitego zdezawuowania.

No i trudno ukryć żal, że jakoś nie potrafimy innych naszych muzeów zorganizować w podobny sposób, utrzymując je na poziomie archaicznym, jak tragiczno-żałosne Muzeum Wojska Polskiego czy Muzeum Techniki w PKiN.
____

sobota, 17 października 2015

437.Zgrzyty mamuta

Pierwszy od kilku lat wyjazd z miasta. Zwiedziłem sobie trzy muzea, lecz wrażenia mam mieszane. 

Muzeum na zamku w Ciechanowie. 
Widać znaczne środki finansowe (europejskie) pozyskane i zainwestowane, ale ekspozycja dość skromna, forma (tzw. multimedialność) nie przesłania niezbyt obfitego przekazu. Ponadto aranżacja salek w wieżach z jednej strony zdradza pewną pomysłowość, jednocześnie jednak miejscami zalatuje nieco kiczem i tandetą. Do tego zaskakuje zupełny brak sklepiku, w którym można by nabyć jakieś pamiątki, literaturę bądź mapy. Pomijam już dość kontrowersyjny pawilon wstawiony w środek zamku.

Muzeum pozytywizmu w Gołotczyźnie.
Nazwa tak przesadzona w stosunku do oferty, że niemal bulwersująca. Dworek Aleksandry Bąkowskiej wypełniony eksponatami od Sasa do lasa, zda się na zasadzie "co nam wpadnie w ręce to wstawiamy i wieszamy". Od starych olejnych portretów ludzi, których związek z okolicą i pozytywizmem pozostaje nieznany lub nad wyraz wątpliwy, przez plansze z natłokiem fotografii dotyczących okolicznych przedsięwzięć aż po, być może mające jakąś wartość artystyczną, obrazy jakiegoś lokalnego twórcy (twórców?). Całość tworzy kakofonię treści i stylów, w tandetno-kiczowatych wnętrzach - te panele (?) na podłodze i schody z balustradą zdradzające umiłowanie oferty popularnych marketów budowlanych i lakierów "Sosna. Połysk". W sumie dość straszne.

Willa "Krzewnia" Aleksandra Świętochowskiego sprawia dużo lepsze wrażenie - widać pewną jednolitość koncepcji aranżacji i jej realizacji. Prawie oryginalny układ wnętrz z XIX w. jest interesującym przykładem willowej adaptacji dworkowego układu z centralną sienią, tu przeobrażoną w hall. Do tego stosunkowo obfity wystrój pomieszczeń w miarę udanie stara się obrazować wygląd prowincjonalnego mieszkania z przełomu stuleci.

Tyle, że nazwanie tego wszystkiego muzeum pozytywizmu to jednak grube nieporozumienie, bo o tym pozytywiźmie to tam jest tyle, co kot napłakał.

Muzeum romantyzmu w Opinogórze.
Kiedyś było to muzeum Zygmunta Krasińskiego i to było jak najbardziej OK; obecna nazwa sugeruje coś, czego tam prawie nie ma. Jest Zygmunt i jego papcio Wincenty, są  szwoleżerowie, ale romantyzm to tam jest pośrednio - tyle ile w rzeczonym Zygmuncie, więc nazwa jest po prostu ewidentnym nadużyciem wprowadzającym w błąd. Wystawa "militarna" w oficynie nawet zgrabna, choć mam pewne zastrzeżenia*). Za to nowe inwestycje w parku i wokół zdumiały mnie - oranżeria, którą Krasińscy z pewnością chcieli zbudować, ale nie zbudowali, to my ją wznieśliśmy "trochę" później, i jest, i voilà. Ogromne rozłożyste gmaszysko "wozowni" u stóp pałacyku sprawia wrażenie inwazji pomarańczowego grzyba rozlewającego się wokół wzniesienia. Całość kojarzy mi się z amerykanizmem - budujemy park rozrywki i wyciskania mamony. Być może to skrzywienie zawodowe historyka-mamuta, niepojmującego tzw. nowoczesności.

Reasumując, ja rozumiem, że marketing, że trzeba na siebie zarabiać i przyciągać klientów, a nie każde muzeum ma mnóstwo atrakcyjnych zbiorów, ale biznes to nie wszystko i wypadałoby nie przekraczać granic, przed którymi placówka kultury wyższej jaką jest muzeum powinna się zatrzymać.

W sumie w tych przedsięwzięciach zobaczyłem przebłyski czegoś, czego bardzo nie lubię, a zdarza mi się spotykać u niektórych ludzi pochodzących z małych miasteczek. Przypomniał mi się także pewien cytat z serialu "Kariera Nikodema Dyzmy", ale tego już nie przytoczę, bo mnie tu zhejtują jako wielkostołecznego aroganta i krawaciarskiego szowinistę.


__________________________________________________
*)  Amaranty na prezentowanych mundurach jawią mi się raczej kryptokarmazynami względnie karminami. No i ewidentnie austriacki Uhlan (obraz Adalberta von Kossaka (sic!)) opisany jako ułan Księstwa Warszawskiego to kompromitacja.

środa, 14 października 2015

436.Maść

Tak sobie myślę, że do corocznej nagrody dyrektora powinna być dołączana tubka pewnego medykamentu. Zresztą w ogóle w Polsce powinien być refundowany, jako powszechny lek pierwszej potrzeby; może nawet zasługuje na status "Leku Narodowego".
Te ciężkie przypadki, którym radość z wyróżnienia mąci fakt, że nagrodę dostała też koleżanka Kowalska, względnie kolega Malinowski... A oni przecież NIE ZASŁUŻYLI!!!

Zaordynować ją warto także wszystkim mściwym człowieczkom zionącym zawiścią i nienawiścią pod adresem nauczycieli.

poniedziałek, 12 października 2015

435.Tapir

Patrzyłem na nas, jak się zachowujemy na szkoleniu i doszedłem do wniosku, że najgorsza klasa która mi daje w kość, taka od której chciałbym wyjść trzasnąwszy drzwiami po wcześniejszym odpaleniu siarczystego kurwamacia, to drobiazg i kawka z pianką przy nas. Po prostu słodkie bobasy.

Konsekwencja.
-A co mnie obchodzi, że rozporządzenie tak każe?! Ja i tak będę robić po swojemu.

Wycieczka.
-Nie możemy wyjechać rano, bo musimy tu zjeść obiad.
-Dlaczego nie możecie zjeść tam?
-Bo to kosztuje. Tu będzie taniej. A poza tym nie będzie co robić do wieczora.
-Możecie pójść do muzeum, tam jest takie fajne...
-To koszty!

Zoo.
-A wiesz, jak byłam w Zoo, to rozmawiałam z tapirem. Naprawdę. Przyszedł do mnie i mi odpowiadał.
-Nie dziwi mnie to ani trochę. Po tylu latach bytności w naszym pokoju masz obcykaną taką komunikację.

niedziela, 11 października 2015

434.Emki.

Godzin niby niewiele, a jakby orka na kamieniach. Pasek z wypłatą stosownie do tego rozczarowujący w porównaniu z ubiegłym rokiem. Klasy trzecie mają głęboko gdzieś mój przedmiot i nawet nie kryją się z tym - wychowanie jakie ci młodzi ludzie wynoszą z domu nie przewiduje w takiej sytuacji szacunku dla drugiego człowieka. Być może nauczyciela w ogóle nie zaliczają do grona ludzi, którym szacunek jest należny. Ostatecznie system rodowo-plemienny w naszym społeczeństwie jest dobrze zakorzeniony - tych spoza naszego rodu tolerujemy o tyle tylko, o ile wymaga tego nasza wygoda.
Kierownictwo tratwy w trosce o fachowość załogi zorganizowało nam szkolenie. Nawet może i pożytecznie, lecz co z tego, kiedy o takiej porze, że coraz mniej do nas docierało. Jak człowiek miał lat dwadzieścia parę, to mógł wydajnie działać przez cały dzionek boży. Teraz jednak średnia wieku belferstwa to bliskie przedpola 50-ki, a to już regeneracja inna, deczko wolniejsza. Tym bardziej kiedy pięciogodzinne zajęcia są przedzielone zaledwie jedną dziesięciominutową przerwą. Pod koniec czułem nadchodzącą migrenę, na szczęście tylko chlasnęła skrzydłem i poszła mimo. W domu byłem po 13,5 godzinach roboty, ale niektórzy dojeżdżający z daleka - jeszcze przeszło 2 godziny później. A następnego dnia na ranek i cały dzień zapieprzu bez okienka. Mile widziane w organizacji i zarządzaniu: wyobraźnia i pomyślunek.
W ramach przeglądu (w celu poszukiwania miejsca dla upychania nowości) iście drobnomieszczańsko chomikowanego dobytku wyciągnąłem różne stare modele do sklejania. Nie było się co oszukiwać, że je jeszcze kiedykolwiek skleję, więc zaproponowałem pewnemu chłopakowi (sklejaczowi) z forum, że mogę mu je sprezentować. Ze sprzedażą na Allegro byłoby zbyt wiele zachodu - nie mam na to siły, a tak student będzie miał trochę frajdy. Chłopię przyjechało - pociąg opóźniony, więc postałem sobie na dworcu trzy kwadranse. Przybyło z jakimś kolegą(?) na kilkugodzinny wypad do miasta, więc z grzeczności posiedzieliśmy z kwadrans, wymieniliśmy kilka zdań, wypiliśmy po herbatce i się pożegnałem.
Przegląd krytyczny garderoby wykazał wizualne zużycie się jej części i konieczność poczynienia uzupełnień. Trochę dziwnie się czuję kupując ubrania w rozmiarze M, kiedy przez całe dekady kupowało się L, a nawet XL. Gdyby nie to, że muszę jakoś w pracy wyglądać, to machnąłbym na to wszystko ręką i nosił to co jeszcze jest. Będzie miała Schwester co wyrzucać.

czwartek, 1 października 2015

433.Chłód

Czuć jesienny chłód. W dzień jeszcze mam uchylone okno, żeby się wietrzyło, lecz w co zimniejsze noce sięgam już po szlafmycę - łepetyna marznie, a zatokowa franca tylko się czai i na okazję czeka.
W pracy...  jak za najlepszych czasów. Głupota wciąż potrafi mnie zaskoczyć i sprawić, że staję w niemym podziwieniu jak miejskie dziecko na widok krowy. Zastanawiam się, czy pielęgniarka szkolna to funkcja czy stan umysłu. Ubóstwo słownictwa młodzieży nieustannie dostarcza mi wstrząsów. Poważnie się zastanawiam co oni rozumieją z tego co ja mówię. To jest absolutnie przerażające, to wręcz bariera komunikacyjna, za którą nie wiadomo jak się zabrać. Nie tylko ja nie jestem w stanie domyślić się, którego słowa nie rozumieją / nie znają, ale, co gorsza, oni sami nie wyłapują większości nieznanych im słów: "Bo jak je słyszymy, to nam się wydaje, że je znamy".
Pojechałem do IKEI po prezent. Przy okazji pooglądałem różne meble - przydałoby się uzupełnić i w niewielkiej części wymienić garnitur mieszkania. Lecz siły ku temu brak. Znów oglądałem łóżka i pierwszy raz przyszło mi do głowy, czy nie zmienić na mniejsze, na 90-kę. Bo właściwie po cóż większe dla jednej osoby?
Statystyki potwierdzają wrażenie, że ten blog wszedł w fazę schyłkową; liczba wyświetleń osiągnęła poziom z maja 2013 r. i 1/3 maksimum. Cóż, wszystko się kończy.

sobota, 26 września 2015

432.Odłożone książki

Bęben chomika już się rozkręcił i wiruje aż furczy. Tydzień przemknął nie wiadomo kiedy. Prace do sprawdzenia już się mnożą jak króliki. Głęboki oddech ulgi wyrywa się z ust, kiedy lekcja z bandą olewaczy dobiega końca - "Następna dopiero za tydzień!". Tylko niesmak w ustach pozostaje. Coraz krótsze dni, coraz częściej trzeba palić światło i rano i wieczorem. Mieszkanko moje, mój azyl i grobowiec. Trzeba by sprawić sobie nowy regał na książki, bo lada moment zaczną zalegać na podłodze, lecz nie mam na to siły. Dziś w księgarni ruszyłem już do kasy z dwoma książkami, lecz tknięty impulsem zawróciłem i odłożyłem na półkę. "Nie mam już gdzie ich kłaść..." Po raz pierwszy z takiego powodu nie kupiłem książek. Coś się zmieniło. Być może coś skończyło. W zabieganiu i otępieniu czasem ku świadomości przebija się coś, co gdyby było większe, wyraźniejsze i dłużej brzmiące, być może można by nazwać refleksją. Lecz niezwłocznie spychane i wypierane, jest tylko krótkim rozbłyskiem na temat mojego życia.

niedziela, 20 września 2015

431.Na żebry!

Dopiero trzy tygodnie roku minęły, a ja mam poczucie jakbym był w pracy już od paru miesięcy, jakby urlop był w tak odległej przeszłości, że pamięć o nim całkowicie się zatarła. Niby godzin miewałem już więcej, lecz teraz wracam wypompowany, a przecież zmora (sprawdzanie prac) dopiero się rozkręca i kiedy półeczka się zapełni, to dopiero będzie orka. Jedna z klas - koszmar. Banda bezczelnych gnojków, których nie mam jak zgarnąć do pracy. Dobry Boże, jakbym mógł wyjść stamtąd i nie wracać... A to jeszcze tyle miesięcy. Koszmar.
Co gorsza jestem pozbawiony komputera w pracowni i lekcje muszę prowadzić jak za analogowych czasów, co jest cholernie ograniczające i frustrujące (o prowadzeniu dokumentacji nawet już nie wspominam). Komp zdechł ze starości, nowy jest pisany wirtualnym palcem na hipotetycznej wodzie przyszłości - będzie może za kilka tygodni, a może w przyszłym roku. Szkolnym roku. Zresztą określenie "nowy" należy rozumieć jako względne - fabrycznie nowy to może trafić do dyrekcji, administracji i pracowni komputerowej, zaś zwykły belfer może liczyć co najwyżej na mniej lub bardziej przechodzoną używkę. Prześmigany w biurze trzylatek jest określany jako "w zasadzie jak nowy", komputer "stary" to taki, do którego nie można znaleźć części nawet na szrocie, żeby go w ogóle odpalić. Cóż więc robi belfer napotkawszy absolwenta, któren ma pracę w jakiejś instytucji? To elementarne Watsonie - rusza niezwłocznie na żebry, zagadując czy nie wie przypadkiem, czyli-też jego firma nie pozbywa się sprzętu w ramach wymiany wyposażenia, i nie mogłaby szkółce pewnej sponsornąć paru sztuk, zdecydowanie najchętniej za darmo, bo każda stówka odpłatności dramatycznie oddala perspektywę pozyskania sprzętu. 
Oczywiście jest jeszcze jedna możliwość spełnienia swojego kaprysu posiadania podstawowego wyposażenia miejsca pracy - mogę ten komputer sam sobie kupić z pensji. Jednak wciąż jeszcze mam poczucie, że to byłoby przegięcie. Jeszcze mam...

poniedziałek, 14 września 2015

430.Zapach Murzyna

Kilka dni temu znajoma (spuśćmy litościwie zasłonę milczenia - która) zagadnęła mnie ni stąd ni z owąd co sądzę o sprawie imigrantów. Nie jestem pewien czy była to bardziej rozmowa czy bardziej zaprezentowanie swoich stanowisk, cokolwiek mijających się. Z mojej strony padło, jak paskudnie się zachowujemy, gdyż do brania pomocy w przeszłości i dziś to jesteśmy pierwsi, ale do udzielenia jej uchodźcom - ostatni. Usłyszałem zaś coś, co można ująć w skrócie "Niech się trzymają od nas jak najdalej!" Niby nie powinno mnie to dziwić w ustach kogoś zupełnie poważnie twierdzącego, że nie może znieść zapachu Murzyna, a po 2 tygodniach wycieczki do Nowego Jorku całkowicie przekonanego co do absolutnej niemożliwości integracji różnych nacji (nie tylko kultur). A jednak smutne to i rozczarowujące, tym bardziej, że u osoby wrażliwej i głęboko wierzącej, od której można by więcej recepcji chrześcijaństwa oczekiwać.

Interesujące spostrzeżenia, choć pod artykułem bez zastrzeżeń bym się nie podpisał.

Ucznia nie ma kilka dni. Wychowawca ma zamiar zadzwonić do rodziców. Otwiera dziennik i widzi, że uczeń został wykreślony. Okazuje się, że i owszem, bo zabrał papiery i to już tydzień temu, tylko nikomu jakoś nie wpadło do głowy, żeby poinformować o tym ten zupełnie nieistotny mebel pt. wychowawca klasy. 

sobota, 12 września 2015

429.O lubieżności i abstrakcji

Franca jakaś w zatokach postanowiła, że czas już  najwyższy o sobie przypomnieć. Tak, o niczym innym nie marzyłem. 
Patrzę w swój plan i w przydział obowiązków i jakoś mi się nie składają razem. Godziny z przydziału (i paska z wypłatą) osobliwie się rozmnażają na planie lekcji, rozlewając się od rana do popołudnia przez cały tydzień - do wypłaty nie tak wiele, ale do roboty jakby od metra!
Straciłem komputer z pracowni i nie wiadomo kiedy dostanę nowy (w sensie nowy w tej sali, bo że solidnie przechodzona mocno leciwa używka to oczywiste - nowych nie dostajemy). Wielce to niewygodne - do lekcji i do prowadzenia dokumentacji brak kompa to brak dotkliwy. Są granice moich zdolności imitacyjno-rekonstrukcyjnych. Takiego, na przykład, legionistę rzymskiego mogę odegrać, ale legionu w szyku manipularnym już ni cholery.
Organizacja u nas wciąż idzie dokonywać czynów lubieżnych. Dane niezbędne do spotkania z rodzicami dostaliśmy godzinę przed zebraniem, więc nie było jak przygotować standardowej informacji - była improwizacja, a i tak części danych nie było. Koleżanka Kowalska dowiedziała się, że ma prowadzić pewne zajęcia, umówiła się już z uczniami, po czym zupełnie przypadkiem usłyszała od koleżanki Malinowskiej, że to jej zlecono prowadzenie tych zajęć. Pointą niech będzie to, że zajęcia wpisano do przydziału obowiązków całkiem nieświadomej koleżanki Wiśniewskiej.
W czwartek spędziłem w robocie równo 12 godzin. W piątek moje optymistyczne plany, że po lekcjach zdążę zajść do banku, do sklepu, żeby kupić coś na obiad i o jakiejś ludzkiej porze coś na ciepło zjeść wzięły rzecz jasna w łeb. W pracy mi zeszło tak długo, że wracałem w stanie rosnącej frustracji, rezygnacji i poczucia bezsilności, widząc jak plany się rozwiewają niczym sen złoty. Przez myśl mi nawet przemknęło w pewnym momencie, czy jakbym siadł na jakiejś ławeczce, to miałbym siłę, żeby wstać i dojść do domu. W to się wcięła z radosnym telefonem M.

-Co porabiasz? Dawno dziś skończyłeś?
-Właśnie wracam z pracy.
-O... Bo ja właśnie jadę na dworzec. Po tym tygodniu muszę odpocząć i jadę do B. na weekend. Pierdolę robotę. 

Wyjechać do przyjaciela na weekend... Czysta abstrakcja...

środa, 2 września 2015

428.Odcumowanie

Tratwa Meduzy wyruszyła w rejs, a tu co chwila się okazuje, że coś ważnego (a podstawowego) nie zostało przygotowane. Poruszanie się w tych warunkach po pokładzie przypomina zderzanie się przeplatane potykaniem. Z takim bałaganem, od kiedy pracuję, nie spotkałem się jeszcze nigdy (i nie jest to tylko moja refleksja). Atmosfera na pokładzie kiepska. Perspektywy na poprawę sytuacji ogólnej - czarnawe. 
Mam 5 (!) nowych klas i kupę godzin - wiele wskazuje na to, że okażą się trudne i wyczerpujące. Również wiele wskazuje na to, że obciążenie zajęciami zwiększy się. Dziś wróciłem jak wymłócony.

piątek, 28 sierpnia 2015

427.Po lecie

I znów na tratwie Meduzy. Znajomo śliskie deski pokładu z czyhającymi drzazgami, ta sama załoga gotowa ciągnąć liny na zasadzie "każdy swoją po swojemu". Naiwne nadzieje niektórych, że przedwakacyjne zapowiedzi płynące z mostka kapitańskiego zwiastują rozpoczęcie nowego roku żeglugowego z nieco większym sensem i porządkiem, poszły się tentegować. W rezultacie część (ta nieco rozumniejsza) załogi chodzi już z ponurymi, zaciętymi minami sygnalizującymi kotłujący się wewnątrz wkurw. Mamy jednak też nowy powiew - wstępne analizy węchowe wskazują, że zawitały do nas klimaty (obyczaje) cokolwiek korporacyjne, ale raczej bliższe tym Amazonskim, niż zachodnioeuropejskim.

Jednocześnie zupełnie krzepko trzymają się klimaty rodem z poprzedniego ustroju. Kiedy załoga na zebraniu dziarsko popędzana z mostka wzięła się do pracy, doznałem lekkiego wstrząsu. Mianowicie nagle poczułem się, jakbym przeniósł się w czasie do PRL i wylądował na pokładzie statku z filmu "Rejs" - ten sam poziom absurdu, te same zachowania ludzi!
Ciekawe jest przyjrzenie się finansom naszej tratwy, które hojną swą ręką wydzielił armator. Otóż na przykład na książki, pomoce naukowe i  dydaktyczne dostaliśmy trochę ponad trzy i pół tysiąca złociszy. Na cały rok. Można zaszaleć!

Urlop minął, jak zwykle pusty, bezużyteczny, męczący i zmarnowany. Próbowałem się w końcówce zmobilizować na choć jednodniową wycieczkę. Wynotowałem sobie pociągi i poszedłem na dworzec kupić bilety, lecz kiedy ujrzałem te długachne kolejki do kas (wszystkich, obszedłem cały dworzec), to mi wszystko siadło. Wróciłem z niczym. Z jednej strony to przygnębiające, z drugiej jednak może to i lepiej - wygodniej pisać bloga będąc anonimowym, niż ze świadomością, że czytają go znajomi.  Niby nihil novi, że urlop w skorupce, a przecież żal, bo coś zobaczyć by jednak fajnie było. Do dziś pamiętam widoki w Pradze, choć to służbowy wyjazd był tylko. Jeszcze jeden aspekt zmarnowanego życia. Nie mam już siły go zmieniać. Mój Boże, jakby to było cudowne zasnąć i nigdy już się nie obudzić - mieć to wszystko wreszcie za sobą.

Dni coraz krótsze i noce coraz chłodniejsze, czuć że nadchodzi jesień, a za nią zima - ponury czas.

środa, 12 sierpnia 2015

426.ETC 2015

Mogłem wyedytować poprzedniego posta, ale to takie troszeczkę dyskusyjne czy wypada skomentowany post rozbudowywać, więc może osobno, choć materia ta sama.

Emuś się objawił rozszczebiotany, jaki to wspaniały miał wyjazd na drugi kraniec Europy. Koniecznie musimy się zobaczyć, żebym zdjęcia z jego wyjazdu obejrzał. Z pewnością wybornie poprawią mi nastrój, jak sądzę. Do tego oznajmił, że idzie na nowe studia - te które mu już kilka lat temu doradzałem, o czym już chyba nie pamięta. Jak skowronek.

Wróciłem na branżowe forum - nie wiem czy to dobry pomysł. Na razie działa jako zabijacz czasu, lecz na nic więcej nie ma tam co liczyć - przez dwa lata poprzedniej bytności mogłem się o tym dobitnie przekonać.

Ekscytujemy się przepłacanymi patałachami od futbolu, nic nie wiedząc, że są rywalizacje międzynarodowe, w których jesteśmy potęgą. W ostatni weekend w Pradze odbył się ETC (European Team Championship) 2015, czyli trzy największe na świecie turnieje figurkowych gier bitewnych: Warhammer Fantasy Battle, Warhammer 40.000 i Flames of War, mimo europejskiej nazwy to faktycznie mistrzostwa świata, na które przyjeżdżają reprezentacje z drugiej półkuli. Polskie drużyny w każdym z turniejów zajęły medalowe miejsca: dwa drugie i jedno trzecie. Od lat jesteśmy w najściślejszej czołówce, tak, że jeśli nie zajmowaliśmy miejsca na podium w którymś z turniejów na ETC, to było to traktowane jako ciężka porażka. Żaden kraj nie ma tylu medali ze wszystkich edycji ETC, co Polska. Co istotne, nie ma za tym zaplecza działaczy, możnych sponsorów itp. Wszystko to trud i niemały wydatek samych graczy. Ciekawostką jest także fakt, że mamy bardzo dobrą markę jako organizatorzy turniejów różnego szczebla, a że nie jest to bułka z masłem może świadczyć tegoroczny ETC, którego organizacja była tak fatalna, że doczekała się następującego komentarza ze strony naszego zawodnika: 
"Gdyby u nas jakiś master był na podobnym poziomie, to środowisko polskiego battla wymazałoby to środowisko z mapy Polski."
[master - potoczna nazwa dużego turnieju, w Polsce rocznie organizuje się orientacyjnie kilkanaście masterów]
Tu można sobie pooglądać zdjęcia z turniejów:     ETC Prague 2015


wtorek, 11 sierpnia 2015

425.Na peronie

Na polskich okrętach podwodnych w latach trzydziestych i czterdziestych służył bosman Józef Ziajka, znany z tak ogromnej siły fizycznej, że zabroniono mu dotykać się do zaworów (potrafił je ukręcać zamykając!). 
Stało się tak, kiedy okręt omal nie zatonął, gdy bosman tak mocno odkręcił ważny zawór, że marynarz z następnej wachty nie mógł go zakręcić, co groziło katastrofą i śmiercią całej załogi. 
Mam wrażenie, że tam gdzieś na górze tamtejszy bosman Ziajka też zbyt mocno odkręcił zawór ciepła, które leje się tu i leje.

Już tylko półtora tygodnia wolnego.

Wegetacja trwa. Czwarty tydzień nie jem żadnych ciastek, co jest o tyle istotnym osiągnięciem, że były one - wstyd się przyznać - stałym punktem mojego jadłospisu od wielu, wielu lat. W ostatnich dniach jednak złamany upałami pozwoliłem sobie na kilka kubków lodów sorbetowych. A rezygnacja z ciastek wyszła jakoś tak bezplanowo, z marszu - nagle, ni z gruszki, ni  pietruszki, zadałem sobie pytanie: "A czy ja muszę je dziś jeść? A zobaczmy..." No i tak jakoś trwa, bez ciastkogłoda i wycia do talerza. Rezygnacja okazała się zaskakująco łatwa. Zbiegła się też z robieniem obiadów, które na co dzień jadam z częstotliwością mniej więcej raz na miesiąc. Jednak chodzenie do pracy fatalnie wpływa na odżywianie się. A teraz kurodomowieję zadając sobie co dzień pytanie: "Co zrobić na obiad?" Przykre tylko, że tak sam do ściany.

Zaczepił mnie na ulicy jakiś młodzian,  jak się okazało - absolwent. Na szczęście pamiętałem go dobrze i z miejsca powitałem po imieniu, co go wielce zaskoczyło. Pogadaliśmy sympatycznie z kwadrans, a pożegnał mnie słowami: "No i szacun, że mnie pan pamiętał!" Cóż, wyrazistsze osobowości się pamięta, nijacy giną w niepamięci. Pewien delikatny problem pojawia się tylko, kiedy poznaje się twarz i przypomina sobie człowieka szybciej niż jego imię, bądź nazwisko.

Istotny zabijacz czasu, czyli net został mi poważnie ograniczony. W przybliżonych godzinach pracy biurowej praktycznie nie mam szansy na połączenie się przez Neostradę. Albo nie łączy, albo zrywa połączenie po kilku-kilkudziesięciu sekundach, wyświetlając cały wachlarz błędów. Wysoce irytujące. Być może to efekt upałów.

M. wróciła z wyjazdu z przyjacielem i musiałem wysłuchać ponad godzinnej relacji, w której rozradowana opowiadała jak pięknie było, jak wspaniale wypoczęła itp. Nastroju mi to nie poprawiło, wprost przeciwnie. Tym bardziej, że zaraz leci za atrakcyjną granicę do kumpeli i rodziny. Kiedy słucham jej opowieści o tym co zdziałała, co pokończyła (nie są to przechwałki), kiedy patrzę na jej życie, to mam poczucie, że to kolejna osoba, która jakoś to swoje życie pozytywnie popchnęła do przodu, może mieć uczciwe poczucie pewnego postępu i sukcesiku, poważnego samorozwoju także. Podobne odczucia mam z Emusiem, który też sporo u siebie pozmieniał. Na tym tle tym dotkliwiej odczuwam swoją mizerię. Kilka lat temu potrafiłem wykrzesać z siebie wiele aktywności, żeby jakoś życie przekierować na inne tory, dziś nie zostało mi z tego nic. Mam poczucie takie jakbym patrzył na M. i Emusia, którzy znaleźli swoje pociągi i oddalają się nimi, a ja znów zostałem na peronie pustej stacji i coraz bardziej okrzepłe mam przekonanie, że żadnego pociągu dla mnie nie będzie.

wtorek, 4 sierpnia 2015

424.Na pustyni

Prognoza pogody anonsuje tydzień z okładem sudańskich upałów. To autentyczne szczęście w życiu mieć własne mieszkanie. Jednak troszkę trudniej się cieszyć tym szczęściem, kiedy w taką pogodę zamienia się w rozpalony piec, w którym ciężko zasnąć.

W ramach miotania się w zabijaniu czasu zmontowałem szafkę do kuchni na podokienną spiżarkę. Tylko jeszcze pomalować ją trzeba. Bardzo budżetowy projekt, bo kuchnia potrzebuje gruntownego remontu z całkowitą przebudową, więc nie opłaca się pchać teraz pieniędzy w de facto prowizorkę. Inna rzecz, że ta prowizorka może lata całe postać. Ograniczam się w kuchni do doraźnych napraw, łataniny i czyszczenia, bo nie potrafię sobie wyobrazić remontu. Zderzenie się z tzw. fachowcami, poczynając od ich znalezienia, przez uzgodnienie, dopilnowanie i odebranie roboty, jawi mi się jako coś poza moim zasięgiem psychicznym. W efekcie z rezygnacją przyglądam się postępującej z roku na rok degradacji i coraz bardziej wstyd mi się robi, kiedy ktoś obcy (tzn. nie ja) ma tam wejść. To, że obcy pojawia się tam zaledwie raz na kilka miesięcy nikłą jest pociechą.

Materiał na szafkę do przedpokoju mozolnie zwieziony, lecz trudno mi o zapał do podjęcia pracy, bo to dużo bardziej "brudna" robota - frezowanie, wiercenie, szlifowanie, a to żadna frajda, kiedy z braku warsztatu robi się to w sypialni.

Już sierpień, wkrótce znów do tej cholernej pracy, frustrującej brakiem widocznych efektów, wysysającej siły, cofającej intelektualnie, całodobowo absorbującej i bez perspektyw rozwoju czy awansu.

Kolejny "urlop" dobiega końca, równie beznadziejny i bezużyteczny jak poprzednie. Kiedy jestem na mieście, mimochodem rzucam czasem okiem na oferty biur podróży wyklejone w witrynach. Przygnębiające i zarazem szydercze jest to, że mam czas (urlopowy), którego pół Polski mi zazdrości, mam pieniądze na wycieczkę (może niekoniecznie zaoceanicznie egzotyczną), kiedy  wielu ludziom na życie ledwie starcza, a jednocześnie mogę sobie te oferty przez szybkę polizać (co, jak wiadomo, jest innym wariantem pocałowania się w dupę). Ktoś powie: "Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!". Ja mogę powiedzieć: "Każdy ma to, na co zasłużył." Tylko co z tego, kiedy smutek gulą pod gardło podchodzi?

poniedziałek, 27 lipca 2015

423.Na przepustce

Dzień to wyzwanie - czym go wypełnić, jak go przeżyć. Zwykle wystarczy zestaw standardowy: zakupy, net, książka, puzzle, jakaś dłubanina modelarska - przeplatane w różnych kombinacjach. Czasem trafi się rarytas, jak rozważania co zrobić z jednym z numerów telefonu, skutecznie zamulające umysł, lecz obarczone ryzykiem pewnego pogłębienia frustracji po zapoznaniu się (a właściwie - próbie zapoznania się) z ofertami operatorów. Zwłaszcza kiedy się porówna to, na co ja mogę liczyć, z tym co dostała w promocji rodzinnej M. Użytecznym zamulaczem okazała się także rozkminka czy wracać na tęczowe forum czy nie wracać. Też z pogłębieniem frustracji w efekcie. Można się zająć (po raz fafnasty) poszukiwaniem sposobu nowej aranżacji przedpokoju, doskonale wiedząc, że od poprzedniego razu wszystkie istotne elementy blokujące rozwiązanie są dokładnie w tych samych miejscach co poprzednio. Próba pójścia do kina skończyła się obejściem czterech kin w okolicy i powrotem do domu, bo okazało się, że udawało mi się trafić tak, że na seans czegoś nieodrzucającego na poziomie tytułu i plakatu musiałbym czekać 3-4 kwadranse. Ja swoje już odczekałem w kolejkach za komuny, więc Danke beaucoup! Książki fachowe już mnie nie wciągają na tyle, żeby stracił poczucie czasu; przeczytam kilka - kilkanaście stron i odkładam. Literatury pięknej nawet mi się nie chce testować, bo byłoby to poszukiwanie igły w stogu siana. Gry, przy których kiedyś mogłem spędzić po kilka godzin bez przerwy, już nie dają się odpalić pod nowymi Windami i został mi tylko Pasjans, a i tego zresztą Microsoft chce mi zabrać w Win'10. Nowe gry jakoś mnie nie wciągają. 
Bywają dni, że zestaw standardowy nie wystarcza.

Widzę już powrót do pracy na horyzoncie i czuję się jak długoterminowy więzień na przepustce. Niby powinien się cieszyć, bo opuścił więzienie i jest choć przez krótki czas na swobodzie, ale nie ma co z sobą na niej zrobić, nic jego i dla niego tam nie ma,  jest tam obcy i niepotrzebny. Jego świat to więzienie, w nim ma swoje miejsce, swoje zajęcia, swoje role do odegrania, jest jego częścią i jest dla niego ważny, tylko w nim jest kimś. W skrytości ducha wie, że to więzienie i go nienawidzi, ale jednocześnie wie, że jest ono jego jedynym światem, jaki ma. Marzy o ucieczce, lecz zrobi wszystko by pozostała ona wyłącznie abstrakcyjnym marzeniem, nie dopuszczając by przekroczyła granicę dzielącą je od rzeczywistości.

piątek, 17 lipca 2015

422.Wizyta na antypodach cz. II

Innym razem, lecz w niewielkim odstępie czasowym, udałem się na dalekie południe - do tzw. "Miasteczka Wilanów". Jak się okazało, przejeżdżałem w swym życiu parę razy obok miejsca w którym je wzniesiono (podziwiając łączaste łany szumiących chwastów), lecz teraz znalazłem się w samym sercu tej dla jednych - oazy wyjątkowości i lepszości, a dla innych - legowiska zastrachanych lemingów.

Przespacerowałem się uliczkami rozglądając się ciekawym okiem. Architektura - styl tzw. nowopolski grodzony, w odmianie zredukowanej - na wysokość, tzn. przeważnie 3-4 piętra, a nie żyłowanie do 10-go, jak dla "pospolitaków". Marcin się teraz pewnie zgorszy, a ja w jego oczach stoczę się na samo dno bezguścia, lecz mogę z pewnym wahaniem przyznać, że domy wyglądają nie tak najgorzej. Owszem, z jednej strony takiej oceny jest wciąż żywa pamięć o koszmarze architektury postmodernistycznej z lat dziewięćdziesiątych, z drugiej zaś przekonanie, że to nie jest architektura ani luksusowa, ani wybitna, lecz w gruncie rzeczy przeciętna, pospolita, taka, która powinna być pewnym standardem, na tle którego korzystnie prezentowałyby się budowle wyróżniające się, lecz, nie do końca wiedzieć czemu, u nas jest ta przeciętność prezentowana jako wielkomiejsko-stołeczny luksus. 

Sądzę także, że dla "miasteczka Wilanów" Wielka Wyciskarka, znana także jako Świątynia Opaczności, pardon, Opatrzności Bożej, jest prawdziwym błogosławieństwem - na tle tego arogancko dominującego w przestrzeni paskudztwa architektura budynków mieszkalnych wręcz zyskuje.

Zwraca uwagę niewielka ilość sklepów i punktów usługowych powodująca pewną martwotę ulic. A wyodrębnienie tego osiedla i naturalne odseparowanie (aleją Wilanowską i kartofliskami) od reszty miasta potęguje wrażenie schludnej sypialni. Może jestem archaicznym szczurem śródmiejskim, lecz uważam, że tętno wielkomiejskiego życia tworzą sklepy i knajpy. Kamienice z mieszkaniami zamiast lokali usługowych na parterze kiedyś uchodziły w Warszawie za "lepsze" i czcigodni mieszczanie chętniej tam zamieszkiwali właśnie dlatego, że oferowały więcej ciszy i spokoju, gdyż na takiej ulicy brakowało ruchu i gwaru. Tyle tylko, że to były ulice stosunkowo krótkie, a nie jak np. taka Sarmacka, która mierzy kilometr(!), a naliczyć na niej można mniej niż tuzin punktów handlowo-usługowych, w dodatku skupionych w dwóch domach.

A figurek żadnych nie kupiłem - było ich jeszcze mniej niż ludzi na ulicach.

czwartek, 16 lipca 2015

421.Wizyta na antypodach cz. I

Kolekcjonerstwo figurek ma między innymi taki plus, że skłania do ruszenia zadka z domu w miejsca, w które bez tego nigdy pewnie bym nie zawitał (skoro do tej pory nie zawitałem). Chęć przeszperania jakichś sklepowych zaległości półkowych zawiodła mnie niedawno na kraniec świata zwany Skorosze. 
Przed wyjazdem starannie przeanalizowałem mapę, wydrukowałem ją sobie nawet, żeby nie zgubić się w tej głuchej dziczy, w której noga moja dotąd nie zawitała mimo przemieszkania w Syrenowie całego, niemiłosiernie przedłużającego się, życia. Autobus jechał i jechał, mimo że zgodnie z rozkładem, to miałem wrażenie, że do koleją transsyberyjską nad Pacyfik jechałbym niewiele dłużej. Wysiadłszy z zadowoleniem skonstatowałem, że punkt orientacyjny wygląda jak na G. Street View, choć większy, i ruszyłem dziarsko w kierunku. Po jakichś 200 metrach zorientowałem się, że  wujek Guglek nie nadąża za naszymi dewelopperami i rozwojem tzw. Warszawy*) - tam gdzie wedle netu miała być ulica, stało grodzone osiedle. A jak zacząłem zawalidrogę obchodzić, to mi się droga wydłużyła ze dwa razy, alem dotarł samodzielnie, a nie jak Skrzynecki w wyprawie na gwardię**)

Zakupy były nawet udane, choć bez większej ekscytacji, ja do miasta szczęśliwie wróciłem, pod pewnym sporym wrażeniem rozmachu, z jakim Wawa się rozbudowuje. Osiedla tamtejsze sprawiają z zewnątrz i przy powierzchownym tylko oglądzie wrażenie dość imponujące, z pewnością spotęgowane tym, że się ich tam nie spodziewałem. O jakości architektury to się może nie będę wypowiadał, bo to sztampa - kto raz zobaczył takie osiedle, ten widział ich tuziny. To w gruncie rzeczy nadal blokowiska - z ubóstwem handlu i usług, powodującym wrażenie pustkowia na ulicach. No i ta odległość od szeroko rozumianego rdzenia miasta...

______________________________________
*) tak zwanej, bo, um Gottes willen! Warszawa to się skończyła pewnie z 10 kilometrów od tego miejsca. No dobrze, dobrze, wiem - ze 4 kilometry. :-P
**) któren wodzem naszym naczelnym będąc w 1831 r. armię w ofensywie zgubił i po gościńcu włościan i Żydów rozpytywał, czyli też wojska jego idącego nie widzieli. Więc jam tubylców ani zagadnął.

sobota, 11 lipca 2015

420.Poprawa nastroju

Straszne pogłoski o planie firmy Games Workshop zastąpienia nowymi produktami nie tylko gry, ale i figurek, coraz bardziej nabierają nieprzyjemnego prawdopodobieństwa. Oznacza to, że obecnie dostępne figurki poznikają i zostaną zastąpione nowymi wzorami, w zupełnie innej stylistyce, całkowicie nie pasującej do poprzedniej. Przykładowo: jedna z frakcji to Imperium, utrzymane dotąd w stylistyce renesansowej zachodniej Europy; nowe figurki do tej frakcji zaś są  utrzymane w stylu z radością witanym przez graczy Warhammera 40.000 - stylistyka "kosmiczna", "Dawno, dawno temu w odległej galaktyce..."
 

 
















Zdawszy sobie sprawę z tego, że figurki dostępne na rynku nie będą kontynuowane, ani wznawiane, zacząłem się rozglądać za nabyciem tego i owego, póki jeszcze jest. No i miałem miłą niespodziankę z tym związaną. Otóż wyszperałem, że w jednym ze sklepów prawdopodobnie pozostał jeszcze jeden wielki zestaw figurek, nieprodukowany i niedostępny już od ładnych kilku lat. Gdybym chciał te figurki kupić w osobnych zestawach, w najlepszym (tzn. najtańszym, z dostępnymi mi rabatami) wariancie musiałbym wydać 792 złote. Zestaw wedle strony sklepu kosztował 650 zł., więc różnica odczuwalna. Kurcgalopkiem udałem się do rzeczonego sklepu, z miną Pizarra wskazałem co sobie życzę, a przy kasie zaskoczenie nr 1 - okazuje się, że zestaw kosztuje tylko 580 zł. Po czym przychodzi zaskoczenie nr 2 - otóż należy mi się bonus za dużą kwotę zakupu, zaś tym bonusem okazało się gratisowe pudełko figurek (za które musiałbym zapłacić min. 85 złociszy). I śpiewali Hosanna! W efekcie za figurki warte przy oddzielnym nabywaniu 877 zł., zapłaciłem tylko 580 zł. Miła niespodzianka.
Na parę godzin poprawy nastroju wystarczyło. Tak że ho-ho!



czwartek, 9 lipca 2015

419.Urodziny

Pojechałem do Emusia złożyć mu życzenia urodzinowe. Wcześniej, rzecz jasna, musiałem pół dnia odczekać, aż się chłopię zbudzi. Prezent mu się spodobał, co parę razy powtórzył, więc miło. Zresztą gdyby mu się nie spodobał, to by się raczej nie wahał z miejsca to oznajmić. 
Ale - rzecz (równie) charakterystyczna, żegnając mnie zaznaczył że musi mi fundnąć kino. Ta jego potrzeba nie bycia winnym (w sensie: dłużnym, zawdzięczającym) jest dla mnie przedziwna. Sam nie wiem czy on tak ma tylko do mnie, czy także do innych. 
Chwalił się nowym smartfonem, opowiadał o nowych znajomych, wydaje się w dobrej formie, a i po byłym się już chyba w większości otrząsnął, dobrze w sumie wygląda.

W sumie było to zwykłe spotkanie znajomych, w tym zakresie sympatyczne, ale po rozstaniu jak zwykle zrobiło mi się jakoś tak smutno.


* * *
Co to są "puste kalorie"?

Puste kalorie, to czekoladki, które mi nie smakują (i lądują w koszu).

niedziela, 5 lipca 2015

418.Znam cię przecież!

M. błysnęła inteligencją rzucając beztrosko pytanie:

-Jakie masz plany wakacyjne?

To jedno z tych pytań, które w ustach obcych wybaczam i przechodzę do porządku dziennego w sekundę (no dobra... w minutę), lecz kiedy wydobywają się z ust osoby z najbliższego kręgu budzą głęboką irytację. W najbliższym otoczeniu mnie można spokojnie zapomnieć o globalnym ociepleniu - sam lód:

-Takie jak zawsze - przeżyć z dnia na dzień. 

Cóż począć - bliskim wybaczam mniej. Albo wymagam od nich więcej, zależy jak na to spojrzeć. Najkrócej rzecz ujmując - wymagam, aby znali mnie na tyle, by nie zadawali idiotycznych pytań. Idiotycznych, bo dotyczących kwestii od dawna znanych, nie skrywanych i otwarcie komunikowanych, które wypadałoby - przy minimalnym choć otwarciu na bliźniego - znać i pamiętać. Czasem myślę, że to pogłębia moje poczucie samotności - że nie ma na świecie nikogo, kto by mnie naprawdę znał;  kto by chciał poznać mnie takiego jakim jestem naprawdę, a nie jak się "bliskim" wydaje, że znają.
Mam nadzieję, że PT Czytelnicy domyślają się, że piszę o pytaniach dotykających dużo poważniejszych kwestii, niż utrwalone patologiczne obyczaje życiowe, jak z pytania M.

sobota, 4 lipca 2015

417.Age of Sigmar

Dzieci już na wakacjach, a ja cały tydzień w pracy. A to rada, a to zebranie zespołu, a to porządkowanie dokumentacji, a to mozolne odkręcanie co różni tacy jedni z radosną nonszalancją ponakręcali nawet pół roku temu, a to porządki drobne w pracowni... I tak zeszło, dzień w dzień, od rana do późnego popołudnia.

Rozmowa z ex-kolegą z pracy o jego nowej dyrekcji.

ExK -No i ona powiedziała, żeby do niej pisać postulaty, jakie kto ma, i skargi też pisać. Rozumiesz? DONOSY żeby jej pisać!!
MrA -No widzisz, i tu jest różnica między starym dyrektorem a nowym.
ExK -?
MrA -Stary dyrektor nie musi prosić o donosy - ludzie sami do niego przychodzą. :-)

Dziś skończyła się pewna epoka. Firma Games Workshop zakończyła istnienie gry "Warhammer Fantasy Battle" i zastąpiła ją grą "Warhammer. Age of Sigmar", zapowiadając przy tym wydanie w nieodległej przyszłości wielu zestawów nowych figurek. Dla mnie to o tyle niedobra wieść, że sądząc po zestawie startowym, nowe figurki mogą wielkością i stylem kompletnie nie pasować do starych, co uniemożliwi (kolekcjonerską) rozbudowę starych armii. 
"Battle" to była jednak marka! Jak Rover czy Electrolux. Do dziś w Polsce wielu ludzi mając na myśli wszelkie figurkowe gry bitewne mówi o nich "te łorhamery". No szkoda, ja tam mam jeszcze spore zapasy, których prawdopodobnie nie pomaluję do końca życia, zresztą - już uciążliwie przedłużającego się.

czwartek, 25 czerwca 2015

416.Święta Chawdocja

Papiery, papiery, papiery... Wychowawca w coraz większym stopniu staje się urzędnikiem, bądź sekretarką zbierającą i wytwarzającą kwitki, podpisy, raporty, pokwitowania. Słowo nic nie znaczy, liczy się papier i podpis. Patronką nauczycieli, a zwłaszcza wychowawców, powinna zostać święta Chawdocja.*)

Moja klasa wypadła w klasyfikacji dennie i z ocenami i z frekwencją. Trochę to przykre. Takiej klasy (wychowawczej) to jeszcze nigdy nie miałem.

Koleżanka zagadnęła dziś, czy też jestem zmęczony. Właściwie jestem raczej znużony - życiem, jego pustką i bezcelowością. Silny ból w klatce (i ból serca) sprzed kilku dni natchnął nikłą nadzieją, lecz zdaje się że minął. Skądś muszę czerpać energię, żeby się nią dzielić z innymi, a mam poczucie, że brakuje mi jej dla mnie samego. W tym sensie, że starcza na ogarnianie funkcji życiowych, lecz już nie na jakikolwiek, najmniejszy choćby, ogienek rozświetlający wnętrze.

_______________________
*) Chwd - chroń własną dupę. Tak, wiem - możliwe jest i inne rozwinięcie skrótu, szczególnie przydatne do wyrażenia emocji pod adresem systemu oświaty i różnych jego części składowych, co tylko dowodzi trafności wyboru patronackiego tej świętej.

czwartek, 18 czerwca 2015

415.Poradnik dla rodzica na koniec roku

Zbliża się koniec roku i odkrywasz, że oceny potomka mogą być poniżej twoich oczekiwań. Trzeba więc podjąć jakieś kroki w kierunku zadbania o jakość swojego życia.

Podstawowa sprawa – nauczyciel rozdaje oceny wedle swego uznania. Ma je od władz, pełne zestawy od 1 do 6 i od jego tylko widzimisię zależy, jaką danemu dziecku da. Jeśli nie daje takiej jakiej ty i dziecko sobie życzycie, to znaczy że po prostu nie chce. Z wrednoty lub głupoty. Będzie ci wciskał różne ciemnoty o podstawie programowej, zasadach oceniania i takich tam – nie daj się nabrać, to taka bajka dla naiwnych. Jak zechce da dowolną ocenę, tylko trzeba go odpowiednio podejść. Jak się opiera, to - przycisnąć. Nie ze swoich daje, więc nic go to nie kosztuje, że da wyższą. 

Sęk w tym, że nauczyciele to wredne szuje, odgrywające się na dzieciach za swoje porażki życiowe, w dodatku trzymają ze sobą i kryją się nawzajem. Trzeba więc działać umiejętnie i nie dać się nabrać na różne cwane sztuczki, którymi spławiają ludzi.

Podstawowa sprawa – nie umawiać się na spotkanie, lecz działać z zaskoczenia. Co do pory dnia, to są dwie filozofie – przyjść z rana, żeby mieć czas na ponawianie ataków na kolejnych przerwach, gdyby pierwsza rozmowa nie podziałała, oraz druga – zaskoczyć po południu, kiedy zmęczony belfer już chce wychodzić ze szkoły. Jeszcze lepiej trafić na moment kiedy się gdzieś śpieszy. Ważne, by nie dać się spławić, że nie ma teraz czasu – domagać się, że dla ciebie musi mieć, bo jesteś matką i specjalnie przyszłaś (zwolniłaś się z pracy) i nie ruszysz się stąd, jeśli z tobą nie porozmawia.

Będzie ci mówił o zasadach oceniania, że wychodzi taka ocena a nie inna – nie słuchaj. Przepisy, zasady i procedury to biurokratyczna zasłona za którą się chowają. Trzeba ich zza niej wyciągnąć. Kiedy idzie o twój interes, znaczy - twojego dziecka, to żadne prawo nie może cię ograniczać! Jak będzie trzeba obiecaj wszystko, kiedy już wystawi ocenę na jakiej ci zależało, to go olejecie i będzie mógł ci skoczyć.

Powtarzaj: a co by się stało jakby postawił wyższą ocenę? Co mu szkodzi, jak postawi lepszą? Popatrz za co są oceny i drąż w przeciwnym kierunku. Jak jest dużo z prac pisemnych, to pytaj dlaczego nie pozwala twojemu dziecku wypowiedzieć się ustnie, przecież ono tak pięknie mówi. Jak jest dużo z ustnych, to zażądaj wyjaśnień dlaczego nie rozwija umiejętności twojego dziecka w pisaniu, a przecież ono zawsze było chwalone jak ładnie pisze i egzaminy ma pisać, więc czemu on go do nich nie przygotowuje? Robi kartkówki – dlaczego stresuje twoje dziecko? Nie robi kartkówek – dlaczego sabotuje twoje wysiłki na rzecz wypracowania systematycznego uczenia? Domagaj się wyjaśnień, dlaczego robi tak trudne prace i zadaje tak trudne pytania. Dlaczego na sprawdzianie dziecko nie może korzystać z netu i podręcznika? Dlaczego nie stosuje nowoczesnych metod nauczania, które by pozwoliły twojemu dziecku wykazać się zdolnościami? Dlaczego nie wspiera twojego dziecka pochwałami i nie motywuje do sukcesów? Czemu nie rozumie, że twoje dziecko źle reaguje na niepowodzenia, więc stawianie mu jedynek jest szkodliwe i niepedagogiczne?

Jego odpowiedzi nie mają znaczenia i możesz ich w ogóle nie słuchać – zasypujesz go pytaniami, żeby go zdezorientować i otumanić tak, by zrobił co zechcesz. Doskonałą metodą jest powtarzanie tego samego pytania lub zestawu pytań kilka- kilkanaście razy – w końcu zgłupieje i zmięknie. Jak będzie mówił coś krytycznego o twoim dziecku, to ignoruj, albo odrzucaj jako subiektywne i uprzedzone sądy, bez pokrycia w rzeczywistości. Kiedy spróbuje zaczepki: dlaczego dopiero teraz przed samym końcem roku do niego przychodzisz, a nie wcześniej kiedy był czas na poprawianie ocen, zignoruj, albo sparuj, że nikt cię nie informował, dlaczego on cię o tym nie zawiadomił że jest coś nie tak, na co on czekał itp. Niezłe jest pytanie, jakim cudem cały rok było wszystko w porządku, a dopiero w samej końcówce roku nagle piętrzą się  pretensje do twojego dziecka. Zręczne jest wyrażenie zdziwienia, że przez całą edukację wszyscy nauczyciele wyrażali się o twoim dziecku z najwyższym uznaniem, a temu panu/pani raptem coś nie pasuje. Możesz też mu powiedzieć, żeby cię nie pouczał, bo jesteś matką i dorosłym człowiekiem i sama wiesz najlepiej kiedy przychodzić do szkoły dziecka. Dobrze jest płynnie przejść do tego, że oto właśnie teraz przyszłaś i oczekujesz wyjaśnień, bo to jakiś zupełny skandal, żeby twoje dziecko tak ciężko i owocnie pracujące miało dostać tak absurdalnie niską ocenę. A w ogóle to jesteś osoba pracującą, w poważnej pracy a nie do południa tylko - jak w szkole, i czy on sobie wyobraża, że jesteś na każde jego skinienie i będziesz rzucała wszystko i leciała, bo akurat się komuś coś tam zachciało. Pamiętaj – nie pozwól mu przejąć inicjatywy, bądź stroną atakującą. Nie słuchaj jego wyjaśnień, bo niepostrzeżenie może cię wciągnąć w tłumaczenie się.

Dobrze jest przyjść z partnerem lub partnerką – i ustawić się tak, żeby przyprzeć nauczyciela do ściany lub jeszcze lepiej do kąta, optymalnie tak, żeby nie mógł przerwać rozmowy i uciec.

Dobrym pomysłem jest powiedzieć, że się jest lub było nauczycielem, ewentualnie że babcia dziecka była nauczycielką; i tak przecież tego nie sprawdzi. To tak, żeby sobie cwaniaczek nie myślał, że fachowymi słówkami was zdezorientuje. Poza tym to podwójna korzyść: albo możliwość wzbogacenia ataku argumentami „Jak ja uczyłam, to…”, albo wzięcia na solidarność zawodową, że kruk krukowi pisklaka nie zadziobie.

W odpowiednim momencie z wyczuciem zaaplikowany płacz naturalnie może pomóc, ale generalnie metody na uproszenie nauczyciela działały kiedyś, dziś zalecane są raczej metody siłowe, perswazyjne.

Nie proponuj wprost łapówki, to już nie te czasy - nauczyciele się wycwanili i się boją, więc się czają, ale przecież w Polsce każdy bierze. Zapytaj raczej czy może nauczyciel udziela korepetycji, albo czy umówiłby się na prywatne konsultacje, względnie czy dziecko mogłoby przyjść po lekcjach tak prywatnie. Jak widać - trzeba tak okrężną drogą, aluzyjnie.

Jeśli trafi się wam zawzięta swołocz, oporna na zwykłe oddziaływania, to trzeba przejść do silniejszego nacisku. Podnieść głos, także grozić albo konkretnie – pójściem do dyrektora lub do kuratorium, albo mgliście – pójściem wyżej. Koniecznie podkreślając, że tak tego nie zostawicie. Trzaśnięcie drzwiami i wygrażanie pięścią w odpowiednim momencie zawsze się może przydać.

Trzeba się liczyć z  tym, że beton szkolny trzeba łamać długofalowo – jedna rozmowa nie wystarczy. Atakować na kolejnych przerwach, można rozmowy z nauczycielem przeplatać rozmowami z dyrektorem. Nie gardzić rozmową z sekretarkami – to skarbnice wiedzy i mogą, choćby niechcący, podsunąć jakiś pomysł lub punkt zaczepienia do wykorzystania.

I nade wszystko pamiętać – nie słuchać co nauczyciel mówi, tylko powtarzać swoje. Wszystko przecież jest negocjowalne, więc oceny też. Musisz tylko wyszarpać co ci się należy.