Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

wtorek, 31 lipca 2018

845.Koło w miejscu

Jakie znaleźć sobie zajęcie, żeby się nie rozgrzać? Na dworze poruszanie się metodą rzymską - szukaj cienia. Jaki znaleźć pretekst, żeby zmusić się do wyjścia z domu? Do Marek, niby po wkłady chłodzące - dla ułatwienia zakupów ciepłowrażliwych, ale bardziej jako pretekst właśnie, bo przecież jakoś pół wieku bez rzeczonych wkładów sobie radziłem. W IKEI jak na kręcącym się w miejscu kole: o, jaka pomysłowa wkładka do gotowania! Przydałaby się... Ale właściwie niekoniecznie, obejdzie się bez niej. O, szklanki Pokal! takie większe od moich, warto by kupić... Ale właściwie po co? przecież mogę zrobić dolewkę do tych małych co mam. O, ręczniczki takie małe, do kuchni! Warto by dokupić, żeby łatwiej się pranie uzbierało. Ale właściwie po cholerę mi one? mam ich przecież już z pięć chyba, to przecież starczy. O, jaki pojemnik do kuchni ładny! Taki retro troszkę... Ale na co mi on? Nic nie kupiłem.

Kiedy pracowałem, wzdychałem do urlopu, na którym nie będę musiał robić tych wszystkich przygnębiająco stresujących rzeczy. Teraz jestem na urlopie i mam poczucie... niech będzie że braku odpoczynku, że tak to nazwijmy. Nieustający w piersi żal...

sobota, 28 lipca 2018

844.Słomiana strzecha

Dzień za dniem w piekarniku. Jak zwykle urlop mija na niczym; to znaczy na niczym pozostawiającym jakieś trwalsze ślady, bądź mającym jakąś istotną wartość: czytam, puzzluję, ogarniam codzienne czynności bytowe. Na sklejanie i malowanie figurek nie mam siły - jest za gorąco; osiągnięcie że wziąłem się za próby stworzenia imitacji słomianej strzechy do modelu chałupy - jeszcze sporo pracy nim efekt będzie zadowalający. 

Rodzina z Rzymu niedawno była w Syrenowie - po kilkuletniej nieobecności w ojczyźnie. Zgodnie z utrwalonymi włoskimi nawykami udała się na śniadanie do kawiarni (popularna sieciówka) i doznała pewnego zaskoczenia. Zaczęła liczyć i wyszło jej, że za takie samo (zwyczajne, bez żadnych ekstrawagancji) śniadanko w swojej stałej knajpce w najbogatszej dzielnicy Rzymu zapłaciłaby mniej niż wybuliła w Warszawie. Pochodziła sobie po sklepach, porozglądała się i potem rozpytywała nas "co się stało przez te parę ostatnich lat, że w Warszawie zrobiło się tak drogo?".

środa, 25 lipca 2018

843.Włoskie ceny

Taka mała refleksja odnośnie cen w rzymskich sklepach. W czasie naszych "rzymskich wakacji" zakupy robiliśmy sobie sami. Spożywka obejmowała materiał - u nas - śniadaniowo-kolacyjny, z rzadkimi daniami ciepłymi (bezmięsnymi). Prawie wszystkie zakupy robiliśmy w lokalnych sklepach sieci DOC i COOP; zlokalizowanych w bogatej dzielnicy - nie wiem czy i jaki miało to wpływ na ceny.

1. Mięso i wędliny drogie w porównaniu z polskimi. Paczkowane kosztowały w przybliżeniu 20-25 e/kg za tańszą grupę i ok. 50-55 e/kg za droższą. Wydaje mi się, że u nas ceny wędlin są zaburzone istnieniem najtańszych wyrobów wędlinopodobnych o zawartości mięsa w wyrobie rzędu 50%. Jako stały czytacz etykiet ze składem wyrobów, miałem wrażenie, że włoskie wędliny z tej tańszej kategorii nie są takim mięsopodobnym chłamem jak nasze "budżetowe".

2. Wino tanie i dobre. Tam to nie żart! Za 3-4 euro w markecie można kupując w ciemno (znaczy: losowo, albo po estetyce etykiety 😋) kupić całkiem smaczne wino; Tylko raz nie trafiliśmy i wino było "niezbyt", ale nie aż tak, żeby go nie dopić. U nas staram się unikać wina poniżej 25 złotych, w zbudowanym na doświadczeniu przekonaniu, że to zbyt prawdopodobnie będzie kwas do zlewu. Zrobiłem małe doświadczenie po powrocie i nabyłem (w celach badawczo-porównawczych rzecz jasna), lambrusco w "Małej Italii" i w Auchan. Ceny z przedziału 17-22 zł. Żadne z nich nawet nie zbliżyło się do pyszności z rzymskiego spożywczaka za 3,79 euro.

3. Lokalną odmiennością jest brak naszego chleba i naszego twarogu. Miejscowemu pieczywu bliżej do naszych bułek niż do porządnego żytniego chleba. Biały ser można próbować surogować miejscowymi odpowiednikami, ale wspólne z naszym to one mają tylko krowie pochodzenie, a smak odległy bardzo.

4. Przykładowy rachunek z jednego z naszych zakupów. Niedowiarkom służę skanem paragonu, z którego spisałem poniższe. Nie szukaliśmy najtańszych, ale i nie sięgaliśmy po najdroższe. Niestety, ale nie potrafię odtworzyć marek większości poszczególnych produktów, gdyż były lokalne, a na paragonie nie zapisane. Przelicznik z euro na złote przyjąłem, z maleńką górką: 4,35 zł/e; kiedy wyjeżdżałem kupowałem euro po 4,31.

cebula złota 500 g  - 0,99 e / 4,3 zł
pomidory obrane (w kartonie) 400 g - 0,55 e / 2,4 zł
mleko UHT 0,5 l - 0,39 e / 1,7 zł
pomidorki wiśniowe - 500 g - 1,25 e / 5,4 zł
herbata Twinings 25 toreb. - 2,79 e / 12,1 zł
Taralli (rodzaj niesłodkich obwarzanków) ok. 250-350 g. - 1,59 e / 7 zł
chleb żytni krojony (niemiecki) ok. 300-400 g - 2,25 e / 9,8 zł
cukinia  ok. 400-600 g - 0,67 e / 2,9 zł
torebka plastikowa  - 0,01 e / 0,04 zł
bakłażan ok.400 g - 0,37 e / 1,6 zł
brzoskwinie ok. 300-400 g - 0,87 e / 3,8 zł
banany bio ok. 600-800 g - 2,78 / 12,1 zł
ser żółty niemiecki w kawałku ok. 15 e/kg - 2,53 e / 11 zł
wino Asiago DOP - 3,74 e / 16,3 zł
mortadela paczka ok. 180-200 g - 4,45 e / 19,4 zł

Razem zapłaciliśmy za to 25,25 euro. 

Inne przykłady cen z innych naszych zakupów:

jogurt Activia 4x125 g - 2,92 e / 12,7 zł
twarożek ricotta ok. 200 g - 0,98 e / 4,3 zł
coca-cola zero 1 l - 1,19 e / 5,2 zł
kawa mielona Kimbo 250 g - 3,45 e / 15 zł
masło Santa Lucia 250 g - 2,59 e /  11,3 zł

5. Biorąc pod uwagę różnicę w zarobkach, ocenialiśmy żywność tego rodzaju jako stosunkowo nie drogą w porównaniu z warszawskimi cenami.

6. Marynarki, spodnie, buty męskie, zwłaszcza po przecenach - piękne kroje i ceny normalne dla kogoś przyzwyczajonego do warszawskich cen C&A i H&M; biorąc jednak pod uwagę jakość materiału i kroju, to te ceny jawią się jako atrakcyjne, a piszę o cenach z butików raczej ze środka Rzymu, nie na przedmieściach. Nic, tylko ubierać się we Włoszech. 😍

poniedziałek, 23 lipca 2018

842.Urlop cz. 7

Dni różne.

Ciekawym zjawiskiem Rzymu jest gospodarka wodna. Chodzi o publicznie dostępne, dość gęsto rozsiane zdroje, z których nieprzerwanie (w dosłownym znaczeniu!) leje się zimna, pyszna woda zdatna do picia. Nieoceniona pomoc dla zmęczonych upałem turystów, wystarczy że będą mieli termos lub butelkę. Niektóre z nich mają postać przypominającą mały hydrant, niektóre zaś - małych fontann.

Skoro Rzym, to pewnie należałoby wspomnieć coś o zabytkach, zanim któryś z PT Czytelników uzna mnie za target Plotka & Pudelka czy coś gorszego. No to garść refleksji...

Największe wrażenie na mnie zrobił ogrom miasta nie zniszczonego na wojnie jak Warszawa; ciągnące się - zda się bez końca, kwartały zabudowy sprzed 1945 r. Zabudowa Rzymu (mniej więcej wschodni brzeg Tybru do linii Koloseum - Villa Torlonia, plus okolice Watykanu) wydała mi się raczej ciężka i nieco przytłaczająca. W pewnym sensie przejawia się w niej coś z przyciężkawego chłopskiego ducha starożytnych Rzymian. W zabudowie bogatszych dzielnic, rozwijanej w I poł. XX wieku widać często zupełnie inną manierę zabudowywania posesji niż w Polsce (większe parcele i raczej kilka samodzielnych budynków, niż jeden zwarty frontowy, ewentualnie z oficynami). Ponadto marmur, który u nas jest wyznacznikiem luksusu, tam wydaje się być materiałem pospolitym.

Koloseum zrobiło na mnie znacznie mniejsze wrażenie, niż oczekiwałem, odwrotnie do Panteonu, który zaimponował ogromem. Jak w przypadku prawie wszystkich ważniejszych zabytków obejrzałem je jedynie z zewnątrz - pierdyliony turystów i kilometrowe kolejki połączone z kontrolą bezpieczeństwa skutecznie zniechęciły mnie do zaglądania. Trochę szkoda, ale trudno.

Zajrzałem za to sobie do kilku mniej eksponowanych kościołów. Ciekawe wrażenia miałem w Il Gesu - jezuickim kościele, który był swego rodzaju wzorcem kościoła kontrreformacyjnego. Po wejściu - ooo! robi wrażenie! Fajny barok! Jednak warszawski jest dużo lżejszy i weselszy. Lecz po pewnym czasie, kiedy tak sobie siedziałem i rozglądałem się, zacząłem nabierać poczucia, że z tego całego wystroju wnętrza płynie coś nieprzyjemnego - to rozplanowanie wnętrza, te malowidła i zdobienia stanowią spójną całość, która jest jak zaciśnięta pięść! To nie jest kościół miłujący, tylko wojujący. Z zaskoczeniem przyjąłem pojawienie się skojarzenia ze sztuką totalitarną, sztuką Trzeciej Rzeszy.
Jakże różny od niego jest np. kościół di San Carlino alle Quattro Fontane Borrominiego, małe, z zewnątrz niepozorne i nieco zaniedbane cacko z elipsoidalną nawą i kopułą, skromnie przycupnięte przy skrzyżowaniu z via del Quirinale.

"Tort Ojczyzny", czyli Il Vittoriano mogę skwitować słowami klasyka, czyli słynnego Siary: "Mają rozmach, skurwysyny!". 😲 😁



Generalne założenie przedwyjazdowe było takie, że teraz będziemy zwiedzać i poznawać miasto, a muzea zostawiamy na następny wyjazd, w zimie. Z uwagi na indywidualne zainteresowania zaplanowałem sobie zajrzenie do paru muzeów wojskowych; szkoda, że nic z tego nie udało mi się zrealizować. A że drugiego wyjazdu nie będzie, więc taka trochę porażka na tym odcinku wyszła, bo poza Narodowym Muzeum Rzymskim nic wartościowszego nie zobaczyłem.

Pentaksio z zoomem 16-85 spisał się znakomicie! To był zakup jak strzał w dziesiątkę.

A tak reasumując - wiedziałem, że będzie trudno, ale nie doceniłem stopnia. Po paru dniach zacząłem liczyć dni do powrotu. Swoistym symbolem może być to, że mam z Rzymu 1300 zdjęć, ale ani jednego swojego*). Można powiedzieć, że wyjazd był interesujący, ale nie fajny, ani nie miły.

_________________________________________
*)tzn. takiego na którym jestem.


niedziela, 22 lipca 2018

841.Urlop cz. 6

Dni wszystkie.

Tym co mnie absolutnie urzekło w Rzymie to zieleń. Balkony skąpane w obfitości roślin, spływających kaskadami z balustrad, na najwyższych kondygnacjach przywodzące na myśl zieloną koronę wieńczącą dom. Palmy różnego rodzaju i wielkości, figowce, obok sosny i platany, a tuż obok nich obsypana owocami cytryna jako pospolity niemal podwórkowy krzaczor. Majestatyczne aleje flankowane podwójnymi szpalerami platanów, których korony schodzą się na górze tworząc cienisty tunel, błyskający świetlnymi refleksami, gdzie światło znajdzie szczelinę w gęstwinie liści. Ulica obsadzona po obu stronach kwitnącymi oleandrami, białymi, różowymi, amarantowymi, pąsowymi - cudowna feeria barw, jakby się wchodziło do czarodziejskiego ogrodu!
















Urzekające sosny w parku Borghese






sobota, 21 lipca 2018

840.Urlop cz. 5

Dni różne.

Chodników Syreni Gród nie musi się wstydzić. Rzymskie chodniki pozostawiają sporo do życzenia pod względem kompletności i równości. Nie przypominam sobie kostki betonowej, za to zwracała uwagę obfitość asfaltowych nawierzchni - dziurawych, łatanych i nie, solidnie spękanych. Wybór asfaltu trochę dziwi w tym klimacie, ale na ogół zachowywał zadowalającą sztywność, poza nielicznymi wyjątkami, jak ten na piazza Barberini, który w upale stał się tak grząski, że grupka anglosaskich turystów ciągnąca swe niezbyt duże walizki nie mogła się nadziwić czemu one się takie ciężkie zrobiły. Dopiero kiedy się przyjrzeli pojęli, iż małe kółka tak zapadały się w rozmiękły asfalt, że niemal szorowali dnami walizek po nim.

Kiedy przyjrzymy się chodnikom zauważymy jeszcze jedną zasadniczą różnicę - Warszawa jest o wiele czystsza. Nawet w najbogatszej dzielnicy chodniki są usyfione choćby listowiem i wysypującymi się z koszy śmieciami na poziomie, który u nas wywołałby już reportaże interwencyjne i tłumaczenie się w telewizji burmistrza dzielnicy.

Dość typowy widok ulicy, w tym przypadku to wylot via Flaminia na piazzale Flaminio, za plecami miałem Porta del Popolo (zdjęcie poniżej), a więc nie żadne przedmieścia, tylko środek Rzymu.



Osobliwym zwyczajem miejscowym jest usytuowanie kontenerów na śmieci - otóż w eleganckiej dzielnicy stoją one poza posesjami na ulicy, na chodniku lub na jezdni przy nim. Jeszcze dziwniejsze, i będące swoistym komentarzem do podejścia rzymian do komunikacji miejskiej są takie lokalizacje jak na poniższym filmiku.

To czynny wielofunkcyjny przystanek autobusowy linii 52. 😏

Dość charakterystycznym elementem, przynajmniej w niektórych strefach Rzymu są żebrzący Murzyni. Zaobserwowałem dwie strategie:

1) Na środku chodnika na dwóch końcach odcinka wyznaczonego np. przez poprzeczne ulice stoją na taborecie, odwróconym kuble itp. plastikowe pojemniczki z kilkoma centowymi monetami i kartką z tekstem w łamanej włoszczyźnie apelującym o zapełnianie pojemniczka gotówką. Jeden z tekstów uderzał w tony wysokie zaczynając się od słów "Fratelli Italiani!", inny wskazywał, że wystawca pojemniczka troszczy się o komfort mieszkańców zamiatając chodnik z liści. Co ciekawe w pobliżu pojemniczka zwykle nie było widać kwestującego, który zajmował pozycję kilkanaście i więcej metrów dalej. Przyszło mi na myśl, że u nas taka taktyka by nie przeszła, bo prędzej czy później znalazłby się jakiś prawilny, który przechodząc kopnąłby tę piramidkę z miedziakami.

2) Drugą strategię można by określić jako aktywną - kolektor upatrywał sobie źródło kapitału i zagadywał. Tu były dwie odmiany:
   a) zwykła nawijka prosząca. Raz, kiedy zignorowałem zaczepkę i nie zwracając uwagi na gościa szedłem dalej, żebrak tak się tym wzburzył, że szedł przy mnie kilkanaście metrów i gardłował na całą ulicę.
   b) zastąpienie drogi z uśmiechem szerokim jak banknot 50 euro, wyciągniętą do uścisku dłoni ręką i entuzjastycznym terkotem w łamanej włoszczyźnie lub pidgin english. Mam wrażenie, że stosowane w miejscach obfitujących w turystów. Obliczone było to na zaskoczenie ofiary takim wybuchem spontanicznej sympatii w obcym kraju. Podejrzewam, że mogło być szczególnie skuteczne wobec Jankesów. Jasnym jest, że jeśli się taką wyciągniętą rękę nieopatrznie uścisnęło, to wyswobodzenie  własnej nie było już takie szybkie, przynajmniej przed uiszczeniem dotacji na biednych, a co najmniej - tego jednego biednego.

Zgorszonym "cynizmem bogacza" PT Czytelnikom muszę wskazać, że - wedle informacji naszej gospodyni, z przyczyn zawodowych raczej dobrze zorientowanej w problemie - ci imigranccy żebracy dostają od państwa włoskiego darmowe porządne wyżywienie w praktycznie nieograniczonej ilości, zakwaterowanie, zasilenie konta komórki i 150-200 euro kieszonkowego, co w sumie trudno uznać za warunki nędzy pchającej do żebractwa. Poza tym, na podstawie własnej obserwacji mogę stwierdzić, że byli to młodzi, rośli, dobrze zbudowani i zupełnie zdrowo wyglądający mężczyźni, nie różniący się zewnętrznie od tych, którzy szukali bardziej uczciwych form pozyskiwania pieniędzy sprzedając na ulicach wyroby rękodzieła, pamiątki itp.; lub pracując jako ochroniarze w "Zarze" na via del Corso. 👍 A mnie irytuje i odpycha nachalność - każda i każdego.

piątek, 20 lipca 2018

839.Urlop cz. 4

Dzień szósty.

Zwróciła moją uwagę bardzo mała ilość rowerzystów. W ciągu kilkugodzinnego spaceru widywałem jednego, góra dwóch, ale nierzadko ani jednego. Spory odsetek (o ile można w ogóle użyć tego określenia w tym kontekście) to były rowery elektryczne. Jednym z wyjaśnień może być ukształtowanie terenu - to same góry i doliny! Trudno się więc dziwić, że perspektywa pedałowania przy 30-33 stopniach Celsjusza pod całkiem stromą górkę (i to kilka razy na trasie) nie wydaje się tubylcom pociągająca. Niewykluczone, że z tych samych powodów na palcach jednej ręki mogłem policzyć widziane hulajnogi.

Oznakowania pionowe i poziome na drodze - Polak się może tęgo zdziwić. Primo - daremnie będzie się rozglądał za swojskim elementem polskiego krajobrazu, czyli uformowanymi w totemy znakami drogowymi. Znaki są, ale stawiane oszczędnie i raczej solowo, a nie półtuzinami. Malunki na jezdni - zależy gdzie, to znaczy na drodze na lotnisko były, i owszem, ale już w centrum wydają się miejscowym pożytecznym, ale zupełnie niekoniecznym elementem jezdni. Miejscami przyglądałem się i deliberowałem, czy te niewyraźne cienie na jezdni to ślad przejścia dla pieszych, czy tylko brud i światłocień takie złudzenie wytwarza.

Sygnalizatory świetlne różnią się nieco od polskich, mianowicie piesi miewają często (a więc nie zawsze) trzy światła: "czerwone" - stój!, "żółte" - możesz iść, ale się lepiej pośpiesz, bo zaraz zgaśnie!, oraz "zielone" - idź! Trochę czasu zajęło mi przestawienie się na ten system, przez wyłączenie wdrukowanego czterdzieści parę lat temu odruchu "Nie ma zielonego, to stoisz!". Na niektórych przejściach jest dodatkowy sygnalizator w formie cyfrowego wyświetlacza podającego, jak rozumiem, za ile sekund żółte się skończy i zmieni na czerwone. Przykład widać na poniższym zrzucie ekranu z Google Maps pokazującym przejście przez via Volturno u jej zbiegu z via Solferino przy piazza Cinquecento.


Dość szybko zorientowałem się jak działa funkcjonowanie kierowców i pieszych w Rzymie, można by to ująć tak: piesi starają się nie rzucać pod koła, a kierowcy starają się ich nie rozjeżdżać. Moje obserwacje potwierdziła co do joty gospodyni. Rozmyślając nad tą odmiennością, doszedłem do wniosku, że rzymianom brakuje tego co jest immanentną cechą polskiej przestrzeni publicznej - wrogości, czy wręcz nienawiści do innych uczestników ruchu drogowego postrzeganych jako przeszkody w realizacji wolności własnej. Rzymianie, czy piesi, czy zmotoryzowani, sprawiają wrażenie, jakby mieli wiele wyrozumiałości i zrozumienia dla innych, coś w rodzaju "ja chcę dojść / dojechać, i wiem że ty też chcesz, więc jesteśmy tu, na tym chodniku / na tej drodze, w podobnej sytuacji." Owszem, byłem świadkiem spięć na drodze, ale wyglądało to tak, że potrąbią, pokrzyczą, pogestykulują i jadą dalej, nie przejmując się zbytnio incydentem, wyładowawszy w klaksonie i geście emocje. A u nas widać jednak nieco inny charakter; choćby dzisiaj byłem świadkiem jak pieszy przechodził (nie wtargnął!) na czerwonym po przejściu wąskiej i nie ruchliwej ulicy - wolno jadący kierowca go otrąbił długim sygnałem trwającym nawet po tym jak pieszy już wszedł na chodnik. Czuło się tę naszą specyfikę - chęć "wychowania" innych, a właściwie ustawienia i zmuszenia do określonych zachowań; w takich sytuacjach wyłazi ta nasza paskudna cecha - żądza władzy nad innymi. Może powiedzieć, że to swoista druga strona medalu, którego pierwszą jest nasz anarchiczny indywidualizm. To się udziela i w nas tkwi. Zdałem dziś sobie sprawę, że w myślach warczę na jakąś babę, która zatarasowała przejście w Ikei, a przecież w Rzymie, jakoś takich reakcji nie miałem (zwróciłem na to uwagę ze sporym zdziwieniem już tam w Rzymie, że gdzieś ta warszawskość mi się zapodziała).

Tam gdzie było przejście bez sygnalizacji, obserwowałem coś w rodzaju niepisanej umowy społecznej: jeśli pieszy wyraźnie sygnalizuje zamiar przejścia to samochody stają, jeśli pieszy tylko stoi, to samochody raczej się nie zatrzymają, choć bywały wyjątki i kierowca zapraszającym gestem dawał mi drogę. Może dlatego, że wyglądałem na turystę. ;-) Coś trochę podobnego widywałem i na przejściach z sygnalizacją u kierowców skręcających. W sumie jednak dawało to efekt płynności ruchu, większy chyba niż u nas.

Schwester, wyszkolona nie tylko polsko, ale i zabużańsko, nie mogła się przestawić na myślenie, że kierowcy można nie podejrzewać o psychopatyczne skłonności rozjeżdżania każdej żywej istoty na drodze, dlatego nawet żółte światło dla pieszych traktowała jako wyrafinowaną pułapkę zastawioną na naiwnych.

czwartek, 19 lipca 2018

838.Urlop cz. 3

Dzień czwarty.

Zgodnie z wcześniejszym założeniem zwiedzam na piechotę - tak zobaczę więcej i lepiej "poczuję" miasto, niż gapiąc się przez okno autobusu bądź tramwaju. Na miejscu okazuje się, że przypadkiem tą decyzją trafiłem w "dziesiątkę" z uwagi na specyfikę rzymskiej komunikacji. Osoba przywyczajona do warszawskiej może doznać ciężkiego szoku.
Na papierze rzymska komunikacja wygląda nieźle: jest i metro (trzy linie, względnie sześć - zależy jak liczyć), są tramwaje (eee... też trzy linie...), są też, rzecz jasna, autobusy (ze dwieście linii). W rzeczywistości nie wygląda to tak różowo, a nasza gospodyni ujęła stan rzeczy krótko: "W praktyce ledwie  działa i się zwija." 
Metro zasadniczo służy do przewożenia mieszkańców obrzeży miasta do i z centrum, więc jego użyteczność dla turystów jest raczej żadna. W metrze nie byłem, więc jak wygląda w środku nie wiem.
Tramwaje nie wiadomo po co są, skoro trzy linie to za dużo na atrakcję turystyczną, a za mało na transport pasażerów. Ze zdumieniem oglądałem tramwaje linii 5 lub 14, które z via Manin przejeżdżały obok dworca Termini, żeby skręcić w via Cavour - raz, że to były zabytki na oko starsze i archaiczniejsze niż nasze poczciwe "parówki" - odesłane niedawno do lamusa wozy typu 13N, a dwa - że świeciły pustkami; szczytem był kurs w okolicach południa, a w całym wozie siedziała jedna pasażerka, zakonnica. 

Autobusy to inna sprawa - więcej linii, dużo nowoczesnych Iveco i Mercedesów (ale widywałem też takie wyraźnie przechodzone), lecz co z tego, kiedy jeżdżą jak chcą; to znaczy - jak chcą kierowcy. Podobno w zeszłym roku nie odbyły się kursy na sumę miliona kilometrów, z przyczyn różnych - w tym strajków z powodu zbyt niskich płac. To powoduje, że przemieszczanie się po mieście autobusem wymaga dużej elastyczności i nie jest polecane osobom działającym w reżymie czasowym późniejszym niż średniowieczny. Rzecz w tym, że nie można być pewnym KIEDY autobus przyjedzie i KTÓRĘDY ani DOKĄD pojedzie. Dla urozmaicenia życia, pierwszy element jest jawny, co widać na poniższej ilustracji przedstawiającej tablicę na przystanku rzymskim - podana jest trasa i... ramy czasowe w których autobusy jeżdżą w ciągu dnia (przykładowo linia 40 w dni powszednie od 6.06 do 24.00), ale nie ma tam najmniejszej sugestii jaka jest częstotliwość kursów! O godzinach i minutach odjazdu nie wspominając.

Zdjęcie z netu.

Za to nigdzie nie ma tu wzmianki, (bo z natury rzeczy być jej nie może!) czy faktycznie kurs po tej trasie się odbędzie. Schwester z naszą gospodynią jechały sobie autobusem i nagle zauważyły dziwne poruszenie wśród współtowarzyszy - okazało się, że kierowca bez uprzedzenia i ogłoszenia zmienił sobie trasę jazdy i skracając ją po prostu zawrócił.
W efekcie w Rzymie kto może przesiada się do auta i na dwa moto-kółka. Skuterów i motorów widzi się bardzo dużo. Nie jest rzadkim widok (na oko) urzędnika nie niskiego szczebla w trzyczęściowym garniturze, pięknych butach i z luksusową teczką na motorze, ani pani w wieku zdecydowanie pobalzakowskim śmigającej na skuterze. Mnóstwo jest małych aut i toczydełek autopodobnych. Niewiele, a w porównaniu z Warszawą to wręcz w odwrotnych proporcjach, widziałem samochodów dużych i luksusowych. Ferrari i Maserati widziałem po jednym egzemplarzu. Auta klasy średniej mocno przeciętne. A trzeba dodać, że mieszkaliśmy w najbogatszej dzielnicy Rzymu, tymczasem na jednej z głównych jej ulic, obstawionych luksusowymi domami o prestiżowych adresach przystanąwszy w przypadkowym miejscu w zasięgu wzroku naliczyłem parkujących: 17 Smartów i odpowiedników marki mi nieznanej, 2 Fiaty 500, 2 małe Renówki oraz ani jednego auta większego. 

Jeżdżą różne cudeńka, o których nie wiedziałem nawet że istnieją np. Renault Twiggy bądź też takie elektryczne cosie, jak ten którego sfotografowałem wspomniwszy westchnienia Tomka pod adresem jakiejś hybrydowej czy fullelektrycznej atrakcji.

Takie toczydełka widziałem w różnych miejscach miasta, choć nie bardzo często, a to pstryknąłem jak sobie stało na viale Maresciallo Pilsudski.

Kogo nie stać finansowo na własny pojazd a czasowo na autobus, korzysta z taksówek. Imponuje swoboda z jaką rzymscy taksiarze przedzierają się przez zakorkowane ulice, choć miałem wrażenie, że rzymskie korki są mniej uciążliwe od warszawskich, bo jednak ruch w nich jest szybszy, być może z uwagi na zupełnie inną kulturę jazdy oraz na rozproszenie dróg ruchu - u nas mści się kanalizowanie go w wielkie arterie i wylotówki, których nie ma jak ominąć. Parę razy przyglądałem się zakorkowanym dużym ulicom i wydaje mi się, że auta poruszały się szybciej niż na Marszałkowskiej, Armii Ludowej czy Puławskiej w godzinach szczytu.

środa, 18 lipca 2018

837.Urlop cz. 2

Dzień trzeci.

Roztasowaliśmy się na kwaterze i wypuszczamy się na spacer. Wiadomo, że deklaracji "czujcie się jak u siebie w domu" nie należy brać dosłownie, bo każdy ma swoje nawyki i przyzwyczajenia i te gospodarzy trzeba uszanować. Rodzina rodziną, ale lepiej cierpliwości nie nadwyrężać. Trzeba się więc nauczyć miejscowych reguł, powstrzymując się zarazem od ich oceny, choćby nie wiem jak język świerzbił do skomentowania.
Trzeba się też zorientować w położeniu kwatery i szlakach dojścia do miejsc atrakcyjnych. Tu szybko wychodzi na jaw problem poważny: skomplikowanie układu ulic rzymskich oraz ich oznakowanie. Trudno rzymian winić za to, że nie dorobili się swojego Hausmanna, ale za to jak oznaczają ulice, to już jak najbardziej. 
Przyzwyczajony do oznakowania warszawskiego miałem poczucie, że znalazłem się w jakiejś koszmarnej rzeczywistości. To nie Rzym, to Albania Envera Hodży w przeddzień spodziewanej inwazji! Tablica z nazwą ulicy - porządna, w kamieniu zręcznie wyrobiona - jest na początku i na końcu ulicy, na wysokości kilku metrów, daj Boże jak na obu domach krańcowych, zaś pomiędzy nimi, nawet na dystansie paruset metrów, zwykle nie ma najmniejszej wzmianki, ani sugestii, jak się ulica nazywa. Jeśli wchodzi się na nią z którejś z przecznic między tymi krańcami, to nie bardzo wiadomo gdzie się człowiek znalazł. Do tego popularne jest dzielenie długich, nawet prosto biegnących, arterii i nazywanie kolejnych odcinków innymi nazwami, w miejscach niekoniecznie sugerujących, że taka zmiana może nastąpić. Wielkie halo, jak stoi rzadkość nadzwyczajna - słupek z blaszaną tabliczką anonsującą nazwę ulicy lub kierunek dojścia do jakiegoś popularnego zabytku.
Tutaj to jakoś było "Nil difficile", ale gdzie indziej - molto difficile, molto!


Wzmiankowana tabliczka słupkowa


A tu zgaduj-zgadula - co to za uliczka z lewej? I z prawej?


Siatka ulic jest w rzeczywistości bardziej skomplikowana niż by to się wydawało z oględzin mapy. W tzw. Centro storico jest mnóstwo małych zaułków i mikrouliczek, które mogą wywołać dezorientację, zwłaszcza kiedy skuszą "skrótem" - można łatwo stracić orientację i zmylić kierunek. Trzeba się więc liczyć z nadkładaniem drogi. Błędem poważnym była moja wiara, że z papierową mapą sobie spokojnie poradzę. Gdybym miał drugi raz tam jechać, to tylko z tabletem i góglmapą. Trzeba pamiętać, że wokół przewalają się tabuny turystów i spokojne zorientowanie się w położeniu jest dodatkowo utrudnione. Do tego dochodzi nietypowa dla warszawiaka jednolitość zabudowy na rozległych połaciach miasta, która wywołuje wrażenie swoistego braku punktów orientacyjnych.

Może i Rzym to urbs aeterna, ale naprawdę Warszawa imponuje mu absolutnie fenomenalnym oznakowaniem ulic i domów i oferuje przybyszom cudowne możliwości zorientowania się w przestrzeni.

wtorek, 17 lipca 2018

836.Urlop cz. 1

Dzień pierwszy.

Krzątanie się jak w ukropie, żeby ogarnąć dwa obszary: przygotowanie mieszkania do circa trzytygodniowej nieobecności i spakowanie wszystkich niezbędnych rzeczy tak, żeby nie było kłopotów na lotnisku. Mieszkanko ma niestety wady, które przy parodniowej nieobecności stają się obrzydliwie dokuczliwe, a przeciwdziałanie im jest nie do końca skuteczne. Rzadkie (eufemizm roku) wyjazdy nie sprzyjają wypracowaniu doświadczenia pozwalającego na szybkie i sprawne spakowanie się. Efektem była, jak wspomniałem, nerwowa krzątanina.

Na Okęciu wszystko sprawnie, uzupełnialiśmy się dość skutecznie - Schwester ze swoim doświadczeniem podróżnym i ja z umiejętnością odszukiwania i odczytywania informacji na kartkach, ekranach i tablicach z oznaczeniami, strzałkami itp. No bo przecież kobieta nie po to sprawiła sobie okulary korekcyjne, żeby je tak publicznie, przy wszystkich nosić... 

Na lotnisku jesteśmy grubo przed zalecanym czasem, bo Schwester trzęsie się, że się spóźnimy i najchętniej przyjechałaby nawet 2 godziny przed datą przybycia wydrukowaną na odprawie.

Nadanie bagażu - bez problemu, wbrew obawom Schwester, że pewnie za ciężki, że trzeba będzie dopłacić, że będzie kłopot itp.  
- Brat, jak to zważyć? Żeby wiedzieć, że nie przekroczyłam? Gdzie taką wagę znaleźć?
- U mnie, na przykład. Wjedź na górę, to zważymy na łazienkowej.
- Co ty wygadujesz?! Gdzie ja będę wjeżdżała?!! Nie ma czasu!! Na pewno się spóźnimy!!
- ... To możesz zorientować się inaczej. Dasz radę podnieść w jednej ręce dwie zgrzewki wody mineralnej? Takie po sześć półtoralitrowych butelek?
- Zwariowałeś?! Nie mam siły!
- A walizkę podnosisz?
- No, podnoszę.
- Czyli możesz wyluzować, bo dwie zgrzewki ważą 18 kilo, a więc twoja walizka mniej niż 18.
- No... ja nie wiem...

Sam lot, choć pierwszy w życiu, bez ekscytacji. Turbulencje, w rozsądnych granicach, są fajne, bo mam poczucie, że poruszam się środkiem transportu, a kiedy maszyna gładko płynie ponad chmurami, ogarnia mnie złudzenie że zatrzymaliśmy się i wisimy, czyli nuda. Żadnych uciążliwych pasażerów w sąsiedztwie, czyli nieźle. Z mieszanymi uczuciami przyglądam się personelowi pokładowemu, który musi wyrabiać sprzedaż produktów różnych na pokładzie; nie zdawałem sobie sprawy, że tego się od nich wymaga. Nad Adriatykiem i Włochami piękna pogoda i niebo prawie bezchmurne, można więc podziwiać widoki w dole. Przyziemienie na Fiumicino aksamitne, dłuuugie kołowanie, potem dłuuugi marsz do punktu odbioru bagażu i jeszcze dłuuuuższe czekanie. Pozwala to poczuć ogrom lotniska w porównaniu z naszym okęckim maluchem.