Trzygodzinny spacer z Emusiem. Trochę posiedzieliśmy sobie w cieniu pod drzewami, trochę pogapiliśmy się na Wisłę. Starałem się wylać trochę oliwy na wzburzone fale jego procesu decyzyjnego. Pochwalił się chłopakiem, nawet zdjęcie pokazał. Stwierdził, że się marnuję w obecnym zawodzie bo powinienem był zostać psychoterapeutą. Ponadto dowiedziałem się, że rozmowa ze mną znacznie poprawia mu nastrój.
W sumie miło było, ale pozytywnie na mój nastrój nie wpłynęło dłużej niż do chwili rozstania. Działa tu stare, dobrze znane poczucie: jestem potrzebny --> jestem zajęty --> nie myślę o sobie --> czuję się dobrze. Lecz po zakończeniu spotkania "samotny odeń powracam" - do pustki, w której nikt i nic na mnie nie czeka. Zalecenia w rodzaju "nie siedź tak sam w domu, spotykaj się z ludźmi!" są dla mnie o tyle bezwartościowe, a więc i bezcelowe, że w żaden sposób nie poprawiają nastroju / humoru / samopoczucia (wszystko jedno jak to nazwiemy).
Mam nawet tę świadomość, że niekiedy sprawiłem komuś przyjemność lub poprawiłem nastrój, tylko że ja nic z tego nie mam. Dla mnie poprawa mojego samopoczucia jest ściśle chwilowa - trwa tyle ile bodziec (czyli towarzystwo), a często po jego ustaniu jest gorzej niż było, zwłaszcza kiedy, (być może na wyrazistym tle drugiej osoby) wyświetlają mi się ostrzej moje niezaspokojone pragnienia i frustracje.
niedobrze mój drogi kolego, że tak podchodzisz do spotkań z ludźmi, bardzo niedobrze... szkoda, że takie spotkania nie sprawiają, że czujesz się lepiej, u mnie tak było, spotkania ze znajomymi poprawiały mi humor, który utrzymywał się całkiem długo...
OdpowiedzUsuńAno niedobrze, ale cóż począć - tak już mi się z czasem zrobiło.
Usuń