Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

środa, 23 lipca 2014

352.Wakacje

Kiedy byłem uczniem wakacje to był fajny czas. Ciepło, słonecznie, nie było szkoły, nie trzeba było zrywać się po szóstej, można było pospać dłużej (tzn. góra do ósmej, bo zaraz ojciec rozpuszczał jęzor). Dwa miesiące odsapki od szkoły to było coś, choć niestety nie od rodzinki.

Dziś wakacje to najgorszy okres w roku, gorszy od świąt. W ogólnej świadomości to okres włączania się skojarzeń z wypoczynkiem, przyjemnością, radością, wyjazdami, zwiedzaniem ciekawych miejsc, lecz dla mnie to wszystko tym bardziej przykre, że w praktyce nieosiągalne. To przerywnik pracy, coraz mniej lubianej, lecz absorbującej i wypełniającej dni i miesiące wydłużającą się agendą spraw do załatwienia, nie pozostawiającą czasu ani sił na myślenie i przeżywanie deficytów (może poza tą krótką chwilą między spoczynkiem i zaśnięciem, kiedy gaśnie ostatnia lampka w domu).
W wakacje staję sam na sam ze swoim pustym, samotnym życiem i nie jest to konfrontacja, którą bym polecał - przynajmniej przyjacielowi. Kiepsko sobie to życie ułożyłem, a zmienić go nie umiem. Skończyć, niestety, też nie. Żenujące w całej rozciągłości. 

czwartek, 17 lipca 2014

351.Staruchy

Chyba zauważam pierwsze nieśmiałe symptomy "odpuszczania" organizmu z okazji zakończenia pracy. Kark i głowa bolą wyraźnie mniej. Oby tak dalej! Na wszelki wypadek jednak (pierwszy raz w życiu) zajadam się groszkami dla niespokojnych. Ciekawe czy, kiedy i jak pomogą. 

Emuś wpadł z wizytą. Tym razem - godzinę przed zaanonsowanym terminem. Cały zadowolony opowiadał o swoim zagranicznym wojażu. Nie byłby sobą, gdyby się nie poużalał nad cenami i drożyzną. Na krajowym zaś gruncie dokonał radykalnej zmiany założeń operacyjnych, oznajmiając mi gromko:

"Od dziś koniec ze staruchami! Umawiam się z ludźmi w moim wieku." 

Owe "staruchy" to byli ludzie do czterdziestki. Miło.

wtorek, 15 lipca 2014

350.Ciemnota restituta

Jakieś oszukane to puzzle. Już się ułożyło. :-(
Nie to co kiedyś. Kiedyś to puzzle układało się, że hoho. A teraz szast-prast! i gotowe, po 500 klocków na dzień wyszło. Tak, tak, drogie dzieci, puzzle dziś już nie takie jak kiedyś.

Kiedy czytam różne doniesienia z kraju, mam od pewnego czasu wrażenie może nie ofensywy, ale jakiegoś przebudzenia i ośmielenia się w naszym kraju ciemnoty, obskurantyzmu i szowinizmu. Co gorsza, nie bardzo dostrzegam jakiś szerszy i wyraźniejszy sprzeciw wobec agresywnego rozpychania się takich ludzi w przestrzeni publicznej.

poniedziałek, 14 lipca 2014

349.Saint Tropez

Urlopu dzień trzeci, więc trzeba by wybrać jakieś ładne miejsce. Saint Tropez nad Morzem Śródziemnym byłoby chyba akuratne. Ciepło, słonecznie, woda, urocza stara architektura, wspomnienia o najsłynniejszym żandarmie świata - Maréchal des logis-chef Ludovicu Cruchot (cykl komediowy wielkiego Louisa de Funèsa) - same miłe skojarzenia.








No i 1500 elementów zbyt szybko się nie ułoży, więc będę miał trochę zajęcia...




sobota, 12 lipca 2014

348.Pierwszy dzień urlopu

W piątek zakończyłem część rekrutacji. Wrócę do niej w ostatnim tygodniu sierpnia. Teraz będzie mogła sobie przy niej majstrować do woli dyrekcja, która zajęła miejsce komisji. Zważywszy na wybitne talenty rekrutacyjne kierownictwa lepiej nie myśleć kogo w swojej klasie zastanę. Myślę, że nawet gdybym się starał - nie dałbym rady wybierać gorzej niż, jak się nieraz mogłem przekonać, kierownictwo naszej tratwy w swych połowach. Można odnieść wrażenie, że horyzont rozpatrywanych skutków (o ile w ogóle takie rozpatrywanie ma miejsce...) nie przekracza najbliższego kwadransa, zaś obserwacji dokonuje się przez wielkie soczyście różowe okulary.

Nabór, powiedzmy, że wyszedł mocno zróżnicowany. Wedle punktów rozpatrując moja klasa udała się stosunkowo nieźle. A jacy ludzie za tymi punktami się kryją, to dopiero wyjdzie w praniu za x miesięcy.

Dziwnie się czuję na myśl, że w poniedziałek nie muszę już iść do pracy. Chomik jest zdezorientowany wysiudaniem go z karuzelki. Nie wie co zrobić z łapkami. Znalazłby sobie jakieś zajęcie, ale żadnego nie znajduje godnym uwagi i wartości. Od zakończenia roku i tak już za wiele siedzi przy kompie szukając w necie czegoś co by zapełniło pustkę, lecz jedyny pewnik na tej drodze to hemoroidy.

Ostatnio, ku niejakiemu zaskoczeniu, zajrzałem kilka razy na stronę tęczowych anonsów. Niektóre wyglądają znajomo - ci sami ludzie co kilka lat temu wciąż się ogłaszają, może nawet fotki te same.  W trakcie lektury odzywało się we mnie poczucie jakiejś nierzeczywistości, wrażenie, że czytam o sprawach i relacjach, które już mnie nie dotyczą, już mi nie przysługują, że nie do mnie już adresowane te ogłoszenia. Coś się skończyło.

czwartek, 10 lipca 2014

347.Metropolis już jest

Acrobat swym mądrym komentarzem zwrócił uwagę na ciekawą kwestię - wizję przyszłości w "Metropolis" Fritza Langa, klasyce kina z 1927 r.
Obawiam się jednak, że przywołane przez Niego "Metropolis" jako przerażająca wizja zdehumanizowanej przyszłości w rzeczywistości dzieje się już teraz - tylko w kolorze i w bardziej optymistycznym plastycznie anturażu.
Kiedy widzę w Syrenowie potoki śpieszących się ludzi, z ponurymi, nieuśmiechniętymi twarzami, szaro-niebiesko-czarne, z rzadka przetykane jakimś kolorowym akcentem, przelewające się ze środków komunikacji do biurowców i z powrotem, w milczącym stłoczeniu jadące metrem czy tramwajem, gromady młodych ludzi starających się wyróżnić z masy stylówą, a w istocie równie zuniformizowanych jak korpoludki, obsiadających jak chmary ptaków wybrane knajpy i kafejki, pragnących się wyróżnić z tłumu, a jednocześnie odcinających się od innych nurkując w ekrany i ekraniki elektronicznych kajdan,  tych ludzi o szarych, zmęczonych, choćby wymalowanych i upiększonych twarzach... Kiedy widzę tę masę ludzi, to mam poczucie, że "Metropolis" już jest, tylko jak zwykle w historii - jeszcze tego nie zauważyliśmy. 

środa, 9 lipca 2014

346.Hodowanie księciunia

Oryginały sobie leżą skompletowane, napływają natomiast podania o przyjęcie. Z rzadka trafia się jakaś "lepsza sztuka", z dobrymi punktami (>110). Tłumimy westchnienie i bierzemy podania opatrzone adnotacją 72 pkt., 78 pkt. itp., czasem litościwie rozwiewając złudzenia "Możemy przyjąć to podanie, ale szanse są małe". Na świadectwie dominują dopy, z egzaminu gimnazjalnego po trzydzieści parę, czterdzieści parę procent i co z tym począć? Młody chce do liceum, ale 15-20 lat temu to by się kwalifikował do zawodówki i to niezbyt wymagającej. A teraz rozdmuchane aspiracje i lenistwo. Jakieś liceum je przyjmie i przepchnie do matury, tylko jaka będzie wartość takiego wykształcenia?

Zauważyłem pewną charakterystyczną prawidłowość - kiedy przychodzi matka z córką, to podanie z reguły pisze córka, ale kiedy przychodzi matka z synem, to w większości wypadków podanie pisze mamusia, a synek siedzi obok.

niedziela, 6 lipca 2014

345.W poszukiwaniu ciastek

Kiedyś, kiedy byłem mały (a także trochę większy) patrzyłem na dziadka z pewnym poczuciem abstrakcyjności - był tak stary, że przekraczało to moją wyobraźnię. Miał siedemdziesiąt kilka lat (umarł minimalnie przekraczając osiemdziesiątkę). Był to wiek tak odległy, tak niepojęty, że nie byłem w stanie wyobrazić sobie co się robi przez aż tak długie życie. A tymczasem mój ojciec przekroczył ten wiek, żyje już dłużej niż jego ojciec. Zdumiewające... Co ja zrobiłem przez ten cały szmat czasu?

Rodzice jubla nie urządzali, wiec kupiłem ciastka i likier i poszedłem z życzeniami. Ojciec w bardzo dobrej formie, wystroił się, ale cóż, musiał oczywiście pozostać sobą i wypytać ile ciastka kosztowały. Co za buractwo! Przychodzi gość z prezentem a ten indaguje ile wydał! Naturalnie tylko nas, bo innych wypytywać przecież nie wypada, ale wiadomo że wobec własnych dzieci zasady savoir-vivre'u nie obowiązują. I tak łaskawie powstrzymał się od standardowego "Za drogo! Nie opłaca się!" Nigdy się chyba do tego nie przyzwyczaję.

Swoją drogą, ile się nachodziłem, nim te ciastka kupiłem! Niby stolica, ale jak się chce kupić raptem taki rarytas wyszukany jak ciastka tortowe, to się zaczynają schody. Owszem, wiem, grymaśny jestem, ale bez przesady.
1. oferta archaiczna - ciastka jakby nic się od PRL nie zmieniły, bez krzty polotu, odpychające już wyglądem, sugerujące ciężki, tłusty smak i niestrawność.
2. cukiernia mi podpadła i bojkotuję ją. Zwykle za obsługę i brak higieny.
3. wątpliwości co do świeżości - wielka rodzinna sieciówka, ochy i achy jakie to składniki naturalne, a ja już trzy razy u nich kupiłem ciastka ewidentnie stare, zleżałe do niejadalności tak, że nawet taki łasuch i kutwa jak ja wyrzuciłem po skosztowaniu. 
4. albo ruch minimalny - ilekroć przechodzę nie widuję klientów, a gabloty wypełnione wyrobami. Siłą rzeczy nasuwa się pytanie - ile one tam leżą? bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że codziennie wymieniają na nowy towar, bo już dawno by splajtowali.
5. inna rodzinna sieciówka, ekspandująca na całą Polskę, wielu się ekscytuje i chyba snobuje, że tradycja taka niezwykła, długa że hoho! a mnie ich ciastka zwyczajnie nie smakują - małe, drogie i ... nijakie, bez wyrazu, niemal jak trociny.
6. albo oferta uboga tak, że de facto ciastek mogących uchodzić za tortowe byłyby może ze trzy do wyboru. A cała reszta to takie zwykłe ciastka.
7. no i jeszcze 2x top-snob, ale mnie smak nie przekonuje - takie nic szczególnego, a ceny absurdalne, obliczone moim zdaniem na cyckanie frajerów śliniących się na markę i firmę.

I tak 6 kilometrów miasta przeczesałem. Ale przynajmniej jadalne kupiłem. Siostrunia, od kiedy sięgam pamięcią, zawsze psioczyła na ofertę warszawskich cukierni, z wielkim uznaniem wypowiadając się o krakowskich. W Krakowie parę lat już nie była i ciekawe czy ta różnica nadal jest widoczna.

A skoro o ciastkach mowa... ...niektórzy to w czepku urodzeni są - starczy że w kafejce siądą i choćby "Metro" zaczną czytać, a już ciacho na nich leci. Ale to nihil novi sub sole - dziedzicowi to i byk się ocieli, a chłopu to własna żona w łóżko się zesra.

piątek, 4 lipca 2014

344.Radość na tratwie

Nastrój oczekiwania. Młodzi ludzie przynoszą dokumenty w ramach rekrutacji. Powoli sączy się strumyczek. Czasem kilka kropel jedna za drugą, czasem przez godzinę lub dwie spadnie kropelka. Po całym dniu niespełna pół klasy skompletowane. Byłoby więcej, gdyby przyszłość narodu umiała czytać uważnie i przychodziła z odpowiednimi dokumentami. Ponieważ tak jednak nie jest, to trzeba było odsyłać po uzupełnienie. 
Niektórzy jedną ręką dawali dokumenty, drugą zaś podania o zmianę klasy.
Spory strumyczek ciurkał z podaniami o przyjęcie do nas, bo albo nigdzie się nie dostali, albo do szkoły która im się nie podoba. Nasuwa się dość oczywiste pytanie - to po co wpisywali sobie te szkoły na listach preferencji, skoro im się nie podobają?
Wczoraj, kiedy system wypluł listy zakwalifikowanych do przyjęcia, grono podniecało się jaką to mamy dobrą rekrutację, koleżanka niemal gdakała z zadowolenia, a dyrekcja zachwycona oznajmiła, że "no, wreszcie odbijamy się!" - że niby od dna. I ta powtarzana z ledwie skrywaną Schadenfreude informacja, że pewna lepsza od nas szkoła w dzielnicy "nie ma naboru" i ma chętnych tylko na 2 klasy z 7 planowanych. 
Patrzyłem na nich z przygnębieniem i niesmakiem. Przecież te listy w tym momencie niewiele znaczą, gdyż naprawdę liczy się czyje świadectwa u nas zostaną, a jasne jest że ci najlepsi do nas przyjęci, do końca sierpnia powycofują oryginały i wyniosą się do lepszych szkół. A my znowu będziemy musieli łatać dziury na listach perłami po 90 (albo i mniej) punktów. Co roku tak jest, a ci się cieszą... Kiedy w porcie cumują tratwa Meduzy i statek pasażerski, to jaki jest sens cieszyć się że tratwa ma pełne obłożenie, a statek świeci pustkami? Kiedy wieść o tym się rozniesie, to naprawdę lepsi podróżni z tratwy nie przeniosą się na statek? Zostaną na tratwie?
Czuję się samotny wśród tych ludzi. 
Także tu.