Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

piątek, 30 marca 2018

782.Wyrodne dzieci

Ze Schwester umówiliśmy wpaść do rodziców pomóc w przygotowaniach świątecznych. Gdyby o nas tylko chodziło, to żadnych świąt byśmy nie urządzali, ale naszym rodzicom, a zwłaszcza matce, wydaje się, że o niczym innym nie marzymy. Werbalnych i niewerbalnych komunikatów o rzeczywistym stanie rzeczy w tej kwestii nie przyjmuje do wiadomości.

Umówienie się - jak zwykle ze Schwester, to znaczy mamy być o 14.00, a kwadrans po 12. w telefonie słyszę: "- Kiedy będziesz? Bo ja już jestem! Pośpiesz się." Niskie ciśnienie krwi mi nie grozi.

Na miejscu zgodnie z przewidywaniami obrona Okopów Świętej Trójcy - ojciec nabzdyczony że córka nie sprząta tak, jak on uważa że "się robi", rzuca się bronić skarbów - cenności nagromadzonych a ruszonych porządkami. Matka by to powywalała na śmietnik, ale jemu się włącza tryb "DZIAD" i broni. Jak lew. Nieważne, że do niczego się coś nie przyda i tylko zagraca mieszkanie, on w tym widzi cenne dobro materialne, którego pozbycie się ku nędzy blisko go przywiedzie i katastrofą życiową nieledwie będzie. Praktyczna przydatność nie ma żadnego znaczenia, liczy się świadomość posiadania, a bardziej jeszcze - dotkliwa rana w razie utraty.

Na przykład stara bateria. Z rok czy dwa lata temu wymieniłem im na nową, bo ciekła, a nie dało się naprawić przez wymianę uszczelek czy głowicy. Z nowej baterii bardzo zadowoleni. Sądziłem, że starą wyrzucili, jak była o tym mowa, ale okazuje się, że głupi ja. Dziś znalazłem starą i pytam gdzie wyrzucają takie odpadki. Skok pantery. Zmrużone oczy i lodowaty syk. Najgorsze wspomnienia, które dławić będą jeszcze w ostatniej godzinie życia.
- Nikt tego nie wyrzuci. To porządna bateria. Jak ta się popsuje, to ta będzie jak znalazł. Nikt nie będzie wymieniał baterii z powodu uszczelki. Idiota tylko.
- Przecież to jest stara bateria, którą trzeba było wymienić, bo nie dało się jej naprawić.
- Nic. Bardzo dobra jest. Założy się ją, jak ta się popsuje. Ja nie będę jak głupi kupował nowej baterii z powodu jednej uszczelki.
- To dlaczego tę trzeba było zdemontować i założyć tę, co jest teraz?
- Zostaw. Niczego nie będziesz wyrzucał.

Matka prosiła, żeby zawiasy w drzwiach do łazienki nasmarować bo skrzypią. Nasmarowałem, ale skoro już jestem ze smarem, to chcę sprawdzić pozostałe. "Zostaw, nie trzeba, tylko te skrzypiały, zostaw, nie ruszaj!"
"Zgrzyyyyyt" Jedne. "Zgrzyyyyyt" Drugie.

"Zostaw! Nie dasz rady!" "One ciężkie są, było nie ruszać!" "Nie tak to się robi!" "Zaczekaj, ja ci przyniosę łapkę z piwnicy" "Ty nigdy nie chcesz posłuchać!" "Ja mówiłem, żebyś nie zdejmował, no to teraz nie założysz z powrotem." "Jak zawiasy nie w linii?! A jak wisiały na nich to dobrze było?! Ta, wypaczyły się! Takie drzwi porządne w okleinie i wypaczyły się!" "Że skrzypiały... Drzwi są, to skrzypią."


Coraz częściej się przewraca. W tym tygodniu już dwa razy. Wczoraj matka omal nie zadzwoniła w nocy po mnie, bo się bała że nie da rady go podnieść. Mimo rozciętej głowy zrobił jej dziką awanturę, żeby się nie ważyła dokądkolwiek dzwonić, także po pogotowie, bo uznała, że taką ranę to powinno się szyć. A wyłożył się, bo nie trafił w krzesło. Krzesła fatalne - niestabilne, wywrotne, jednym słowem niebezpieczne, nawet dla zdrowego i sprawnego. Jedno już się kiedyś pod matką rozsypało, cud i łaska boska, że sobie wtedy poważnej krzywdy nie zrobiła. Nie-is-tot-ne. TO BARDZO PORZĄDNE, PRZYZWOITE I SOLIDNE KRZESŁA. STYLOWE. Acha-cha-cha, jacy wy idioci jesteście, że chcecie się TAKICH krzeseł pozbywać! Z głupim byłeś i się widziałeś! TE KRZESŁA TU ZOSTAJĄ.



Tylko to jest rosyjska ruletka - za którym upadkiem połamie się tak, że już z łóżka nigdy nie wstanie? Nie wytrzymałem jego głupoty i tego szyderczego rechotku, który mi najgorszymi koszmarami w uszach dzwoni i powiedziałem, że jak się połamie przez te cholerne krzesła, i zostanie przykuty do łóżka, to nie on będzie wokół siebie robił, tylko my wszyscy. Na to wygłosił w swoim najlepszym stylu: "Pielęgniarka z państwowej opieki będzie się mną zajmowała, bo w TEJ rodzinie to na ŻADNĄ pomoc JA liczyć nie mogę." Do żony właśnie gotującej mu obiad, córki szorującej kuchnię i syna odkurzającego salon.

Siostrzeniec z niezadowoleniem skomentował zaangażowanie swojej matki w dzisiejsze sprzątanie dziadkowej chałupy, o czym z typową dla siebie skwapliwością doniosła mi moja matka (jego babka). Nie podoba mu się, że niewiośniana już matka sprząta dom dziadków, zamiast zająć się swoim sprawami i oszczędzać zdrowie, podczas gdy dziadek absolutnie nie chce słyszeć o tym, by wynająć osobę do sprzątnięcia domu. Siostrzeniec rozumuje nowocześnie, zdrowie i wysiłek więcej warte od pieniędzy, które są. Wkurza go, że dziadek nie zgadza się na wydanie cudzych pieniędzy, ale żeby rodzina wykonała pracę to już chętnie (choć jednocześnie zarzeka się, że nie potrzebuje żadnej pomocy!). Nie może pojąć, że dziadunio ma mentalność folwarczną - nie wydaje się pieniędzy na coś, co ktoś może zrobić za darmo. Cóż, chłopak nie słyszał złotej myśli, wygłaszanej do nas przy niezliczonych okazjach: "Od tego MAM was."


środa, 28 marca 2018

781.Warmizator

- Panie dyrektorze, mamy pytanie o to coś co mamy dostać. Czy ten "warmizator cyfrowy" to czajnik?

- Nie! To coś znacznie lepszego! Zaraz wam pokażę... chwileczkę... zaraz tu go znajdę... O! są! Patrzcie - to są te warmizatory. Zobaczcie, mają "cyfrowe sterowanie", pilotem można sobie dobrać temperaturę gotowania wody, "kamera 3d zapewnia podgląd wnętrza w trakcie pracy", "pozycjonowanie gps",  "wejście usb"... i można podłączyć power pointa...

- Ale my potrzebujemy po prostu czajnik. Zwykły taki, żeby herbatę w pokoju zagotować.

- ... O, a ten ma dwie kamerki... A ten ma wbudowany rzutnik. I radio. I tańszy od tamtych. Może dwa kupimy? Ten ma... yyy... "timer satelitarny". To pewnie ważne...

- Ale nam wystarczy zwykły czajnik, najzwyklejszy.

- Tu jest ich więcej. Ten można zamówić w różnych kolorach. I ma "programowane podświetlenie wnętrza". I "wibracyjny symetryzator bąbelków decydująco wpływający na walory smakowe i prozdrowotne wody"...

- Czy zamiast tych osobliwości, naprawdę! nie moglibyśmy kupić normalnego czajnika? 

- No... nie wiem, czy się gmina zgodzi przesunąć środki, bo już wpisałem w budżet "warmizator cyfrowy", a czajnik to co innego.


wtorek, 27 marca 2018

780.Tornado i wstyd

Jakaś taka niefajna pogoda, jak zimny wiatr zawieje, to mam poczucie, że kości mrozi.

Na tratwie na jednych pokładach słychać donośne, zadowolone mlaskanie, na innych szepty żalu i utyskiwań na warunki jakie nastały. Koleżanka wróciła z mostka zbulwersowana i roztrzęsiona potraktowaniem. W naiwności swojej z rozmowy wstępnej z pierwszym po Bogu wnosiła, że wystarczy już tylko dać papierek do podpisu i sprawa załatwiona. Tymczasem zderzyła się z tornadem, mając przejmujące poczucie, że tornado na faktach opiera się w stopniu raczej luźnym i swobodnym. Sądziłem, że pójdziemy załatwiać to we dwoje, ale Zosia-samosia chciała sama - Bóg raczy wiedzieć czemu. No to, vous l'avez voulu, Sophie Dandin! I będzie tak jeszcze długo na tratwie Meduzy.
Gnuśność większości naszych uczniów gulą mi znowu w gardle staje. Oni tak strasznie nie chcą wiedzieć więcej niż wiedzą teraz! Ich ciekawość świata jest na tak przygnębiająco niskim poziomie, że powinna być wyrażana chyba wartością ujemną. Cisną mi się na usta i klawiaturę epitety, którymi celnie i dosadnie opisałbym tych młodych ludzi, lecz wiem, że nie powinienem, że byłoby to nieprofesjonalne. Jest mi zarazem wstyd, że aż takie emocje ich odpychająca gnuśność we mnie wzbudza.

niedziela, 25 marca 2018

779.Domek z kart

No i weekend się jakoś zmarnował, jak batalion majora Płuta.

Trochę poczytałem, choć nie jestem pewien, czy "Stulecie chirurgów" Jürgena Thorwalda jest najszczęśliwiej do sytuacji dobraną lekturą. Pamiętam, jak dawno, dawno temu fragment tej książki przeczytałem w "Przekroju" i bardzo mi się spodobał, ale jakoś-czemuś przez te chyba 25-30 lat nie miałem okazji, żeby przeczytać całość. Niedawno zauważyłem i kupiłem razem z kontynuacją, czyli "Tryumfem chirurgów". Do poduszki napocząłem "Pana Lodowego Ogrodu" Jarosława Grzędowicza z serii "Mistrzowie Polskiej Fantastyki". Po parunastu stronach nie mam jeszcze zdania czy mi się spodoba.

Kawałek puzzlowego widoczku ułożyłem. Obejrzałem multum odcinków "House of Cards", mając wciąż w pamięci bardzo dobry pierwowzór angielski z Ianem Richardsonem. Nie mogę się przyzwyczaić do aktualnego wyglądu Robin Wright, którą pamiętam z ról sprzed mniej więcej 20 lat. Nigdy bym jej nie poznał.
Pluję sobie w brodę, że wpisałem na jutro kartkówkę, bo siedzę nad nią i siedzę, i jakoś mi nie bardzo wychodzi. Być może cała ta moja robota jest jak domek z kart. A może i całe życie takie.

piątek, 23 marca 2018

778.Trzy razy g

Frustracja i rozczarowanie. 

Nadzieje, skromne przecież, rozwiały się w zderzeniu z rzeczywistością. Skrócenie zajęć, żeby zdążyć, przełożenie zajęć (oczywiście jak zwykle w takich przypadkach - na mniej dogodny układ), żeby się dostać, wzięcie beztroskiej deklaracji za pewnik, zderzenie się ze ścianą zdumienia moją nieżyciową naiwnością. I porada będąca spławieniem. Wygląda na to, że przeżyłem życie pod kloszem łaski boskiej, chroniącej mnie od potrzeby stykania się z enefzetowską rzeczywistością. A ja tylko chciałem się dowiedzieć, czy to co odebrałem jest gówniano gównianym gównem, czy może tylko gównianym gównem.

Jestem zmęczony. Niby działam, ale mam poczucie że płynę przez ocean. Nie wiedząc dokąd i jak daleko. I czy to ma w ogóle sens.

Tanie wyrazy otuchy i wsparcia niemile widziane. Zwykle budzą moją irytację. Pardon.

wtorek, 20 marca 2018

777.Demon

Byłem demonem. Przynajmniej z oczu. Śmiesznie to wyglądało, jak miałem źrenice ogromniasto rozszerzone magicznymi kropelkami (żeby pani doktor mogła sobie w moje paskudne oczęta pozaglądać). Badanie mi się nie podobało - czułem się, jakby mój wzrok gwałcono światłem, choć to podobno była najsłabsza moc tego świecącego ustrojstwa.

Robię przyszłości narodu różne prace, z różnymi typami zadań, ćwiczymy różne umiejętności. Czasem, bardzo, bardzo rzadkim czasem, robię im pracę "z definicji", w której wymagam opanowania parudziesięciu prościutkich, króciutkich pojęć podstawowych, niezbędnych, abyśmy mogli omawiać bardziej skomplikowane zjawiska i procesy przy użyciu tego samego aparatu pojęciowego, co jak wiadomo ogromnie usprawnia proces. Na studiach to normalka, że będą się posługiwać odrębnym specjalistycznym słownictwem, specyficznym dla danej dziedziny nauki, dlatego niech się zaczną oswajać - przyda im się.

No i tu się zaczynają schody. Bo o ile biol-chemy wiedzą, że muszą się po prostu tego nauczyć, w miarę możności dokładnie tak, jak to jest napisane, o tyle mat-fizy wiedzą lepiej... Po co się uczyć, skoro wiadomo o co chodzi?! Słowo znajome = pojęcie opanowane. I coco hasta jambo la vista! Eee... i coco vista la jamba... Hasta la coco... Nosz kurde, jak to szło? no jakoś tak przecież było... 

A z tego bełkotu punktów nie ma. Lecz wytłumaczyć się nie da, bo wiedzą lepiej - frajer by się uczył, bystrzak od razu złapie. Kiedyś się na coś takiego odpowiadało: Ta! Złapie - jak nie gówno to wiecheć.

niedziela, 18 marca 2018

776.Dawno, dawno temu

Przepiękne niebo, bez jednej chmurki. Szkoda tylko że zimno nie zachęcające do wyjścia z domu. Z trudem sobie przypominam, że do świąt już tylko półtora tygodnia. Po świętach parę tygodni i idą sobie klasy trzecie. Razem z nimi kilka godzin i będzie trochę mniej roboty. Szkoda, że nastrój nie pozwala się cieszyć tymi bliskimi zmianami.

Na razie położyłem przed sobą plik prac do sprawdzenia. Nawet sprawdziłem w jednej pracy jedno zadanie; chyba po to, żeby się pooszukiwać, że już zacząłem sprawdzać. Dobra rzecz - praca, pozwala zająć myśli i odwrócić uwagę... Niestety nie czyni jej to ani odrobinę przyjemniejszą.

Skończyłem oglądanie tasiemca "Dawno, dawno temu"; pomysł zabawny - bohaterowie bajek, baśni i legend istnieją naprawdę w różnych krainach i ich losy splatają się między innymi w miasteczku Storybrooke w Maine. No właśnie - pomysł ciekawy, ale w sumie realizacja nieco nużąca, a dłużyzny sprawiały, że często-gęsto przeskakiwałem po kilka minut do przodu, co tłumaczy szybkość obejrzenia 6 sezonów po 22 odcinki każdy. Jak dla mnie na długość, to tasiemiec porównywalny z "Modą na sukces". Na deser w 6. sezonie był śliczny & słodki Giles Matthey w roli Gideona, którego pamiętałem z "True Blood", gdzie grał Claude'a Crane'a. Z jednej strony przyjemnie było oglądać takie śliczne stworzonko, ale z drugiej smutno się robiło na nieodpartą myśl, że nigdy, i już nigdy... nikogo bliskiego.
.
Muszę pracować do końca, żeby na pogrzebie liczba pracowników zakładu pogrzebowego nie była większa od liczby żałobników.

piątek, 16 marca 2018

775.O wychowywaniu w autobusie

Podróżując pojazdem komunikacji zbiorowej Czytelniczka Polly uległa bulwersacji oraz uczuciu zagubienia w obecnym świecie, a właściwie we fragmencie tego świata, z którym się rozstała, jak mogę wnosić z różnych aluzji - lat temu kilka. Jej oczekiwanie, że objaśnię i zorientuję, jest tyleż mi pochlebne co rozbrajająco naiwne.
Najpierw może odniosę się bezpośrednio do zadanych pytań:

nauczyciele już tylko uczą swoich przedmiotów ale wychowania już nie??
Ależ naturalnie, że uczymy i wychowujemy. Inna rzecz - kogo, gdzie, jak i na kogo? Opisaną (w komentarzu do notatki 774.) scenkę można próbować wyjaśnić na różne sposoby (kolejność przypadkowa)
1) nauczycielki miały w dupie jak się zachowują uczniowie, bo:
   a) mają w ogóle w dupie obowiązki i to co się wokół nich dzieje,
   b) zostały wyznaczone do opieki nad wycieczką z łapanki i uczniów konwojowanych w ogóle nie znają, 
   c) są na wylocie z tego gimnazjum, albo w przelocie między 3. i 5. szkołą, w których puzzlują etat. Co w sumie po części przypomina podpunkt a).

2) nauczycielki przejmują się zachowaniem uczniów, ale:
   a) wiedzą już że tej grupy nie wychowają, bo próbowały i szkoda zdrowia,
   b) wiedzą, że lepiej nie próbować, bo ktoś znów poleci na skargę do dyrektora, wójta, kuratorium itp., że mu się dziecko napastuje i znieważa, a ono z domu wyniosło wychowanie najlepsze,
   c) z jakiegoś powodu nie chcą wychowywać w miejscu publicznym,

Możliwe też, że wystąpił mix różnych przyczyn. A że Polly to stara bystrzacha, to możliwe też, że trafiła w dziesiątkę z tym podejrzeniem: 
czy raczej wolą się nie narażać gimnazjalistom bo mogą usłyszeć wiązanki pod swoim adresem?
Cóż, w końcu ten dowcip o Jasiu, miał długą brodę już za mojej młodości:

Nowa nauczycielka wchodzi do klasy i prosi żeby każdy z uczniów powiedział parę słów o sobie.
Dochodzi do Jasia, a ten patrzy spode łba i warczy:
- Oj, bo przywalę!
- Jak śmiesz tak do mnie mówić?!
- Oj... bo przywalę!
Wstrząśnięta nauczycielka pędzi do gabinetu dyrektora i relacjonuje.
- Hm... - mruczy dyrektor. - Ten, co tak powiedział, to taki blondynek? Ucho ma takie trochę odstające?
- Tak!
- A, Jasio. No tak, on to może przywalić.


Kiedyś było oczywiste, że młodych ludzi wychowywał dom, szkoła, ale i obcy ludzie w miejscu publicznym. Można powiedzieć, że większą rolę odgrywał kolektywizm. Dziś dominuje indywidualizm i często można spotkać traktowanie dziecka jako inwestycji kapitałowej, jako ważnej wizerunkowo części dorobku życiowego, jako jakiejś formy kompensaty niepowodzeń życiowych przez rodzica (mam wrażenie, że znacznie częściej - matkę). Wszystko to sprawia, że młody człowiek może łatwo nabrać poczucia, że otoczenie jest jak net - jest zbiorem zasobów do indywidualnego korzystania, a jednocześnie jako produkt socjalizacji nie grupowej lecz indywidualnej ("smartfon zamiast trzepaka") może mieć duże trudności z pomyśleniem o potrzebach innych ludzi. 
Młodzież zawsze była wrażliwa na punkcie poczucia swojej wartości i wolności dokonywanej przez dorosłych i narzucanej jej wychowanie społeczne mogło być odbierane jako uciążliwe czepianie się starych o wszystko. Dziś starzy są często rozwiedzeni i mają inne sprawy na głowie niż systematyczne wychowywanie, do tego kult młodości sprawia, że nie chcą uchodzić za wapniaków, lecz za ludzi młodych, a łatwo mogą to osiągnąć unikając roli wychowawcy, który wymaga i przymusza. Młodość jest atrakcyjna - witalna i dynamiczna, co dla wielu jest pokusą wkradnięcia się jakoś w łaski młodych, aby samemu poczuć się, niejako w ich oczach młodymi. Niejeden rodzic jest tak skupiony na karierze lub na (kolejnym) partnerze, że nie zauważa, jak ten mały bobas mu pod bokiem rośnie; wydaje się - błyskawicznie rośnie. Bez trudu przegapi taki rodzic momenty, w których mógł świadomie wychować, czyli przekazać odpowiednie normy postępowania. Zamiast tego wychował nieświadomie, czyli dziecko nauczyło się tego co zobaczyło u mamy lub taty i tego, czego od nich nie dostało.
I można by tak długo, długo o tym, jak się nasza, pożal się Boże, imitacja społeczeństwa pozmieniała i zmienia dalej.

A w skrócie - szkoła ma wychowywać, ale ma niewiele instrumentów społecznych do tego, a części z nich obawia się używać, bo liczni głupcy rozsiani wokół są w każdej chwili gotowi zaatakować ją za ich użycie. Głupie społeczeństwo rozmontowało narzędzie wychowania.
 

środa, 14 marca 2018

774.Suk

Poszedłem do wskazanej przychodni zlecone badania zrobić. Wrażenie wywarła na mnie spore, bo w takiej jeszcze nie byłem. Budownictwo względnie nowe, lecz fragment z przychodnią chyba adaptowany nieco na siłę do nowej funkcji. Wąski hol wejściowy, wąskie, bądź bardzo wąskie schody, szatnia wciśnięta pod nimi, wrażenie klaustrofobicznego nieco labiryntu. Rejestracja ulokowana jak na skrzyżowaniu. Hałas, pełno kręcących się ludzi, ruch jak w mrowisku. Niskie korytarze, zatłoczone pacjentami, siedzącymi, stojącymi, przechodzącymi. Niektóre pomieszczenia do rehabilitacji bez drzwi tylko z zasłonką kończącą się tak z 30-40 cm nad podłogą; kiedy wchodzący pacjent nie zaciągnie jej dokładnie, można sobie zabieg obejrzeć. W gabinecie rentgena światło zgaszone, półmrok zawdzięcza się światłu płynącemu z głębi pomieszczenia, gdzie w maleńkiej, właściwie kabinie, bo pokoikiem nazwać to trudno, siedzi operatorka.  Czysto i zadbane, lecz ogólne wrażenie przytłaczające. Te wąskie i niskie korytarze, te zasłonki do malutkich gabinetów, ten ruch i hałas przywodzą na myśl północnoafrykański suk.

wtorek, 13 marca 2018

773.Niespodzianka na trzynastego

No i się pokomplikowało. A mogło być po staremu. Jakbym miał mało zmartwień, to dochodzą nowe. Niby życie, niby los człowieczy, a jednak... o ile sobie przypominam, to modliłem się o coś innego, zupełnie innego. 

poniedziałek, 12 marca 2018

772.Logika

Moi uczniowie to chyba najczulsze barometry na świecie. Wiosna ledwie dała znać, że nadchodzi, a oni już czują jej skutki - połowa rozradowana, że o świecie bożym wokół siebie zapomina, a druga połowa już cierpi na przemęczenie wiosenne. Siedem lekcji ciągiem i wychodząc z roboty czułem sforsowane gardło. O nerwach nie wspominając - seria zderzeń z rzeczywistością zmęczyła mnie tak, że teraz dopiero próbuję (bez powodzenia, jak widać) zmusić się do pracy.

Niby wiem i nie nowina to, ale i tak za każdym razem kiedy konfrontuję się z morzem niekompetencji moich uczniów w zakresie dość elementarnych zdolności czytania w języku polskim, czuję się jakbym miał zawroty w głowie i wrażenie, że nie do końca wiem gdzie się znajduję. Dziesiąty rok w systemie edukacji, a umiejętność czytania jak u ćwierć-analfabetów. I nie chodzi tu o jakieś trudne teksty, tylko najzwyklejszy podręcznik do pierwszej klasy LO. Wygląda to tak, jakby ich pole widzenia i zasób pamięci pozwalał zobaczyć i przetwarzać tylko jedno krótkie, lub pół długiego zdania. Jeśli szukają w tekście daty jakiegoś wydarzenia, to przestają widzieć litery i widzą tylko cyfry, co prowadzi do zupełnie fantastycznych efektów, kiedy wyszukawszy w akapicie daty, za potrzebną datę wydarzenia biorą tę, która wystąpiła jako pierwsza. Próby wytłumaczenia, że to jakaś data z genezy tego wydarzenia, a ono samo mają wskazane wytłuszczonym drukiem parę zdań dalej, są przyjmowane jak deklamacja w języku obcym.

To, że polecenie w zadaniu z mapą konturową zaczyna się od słów "Na mapie Europy zaznacz..." wcale, ale to wcale nie sugeruje, że nie trzeba zaznaczać nic w Afryce, którą widać przecież na dole mapki i zwrócenie przeze mnie na to uwagi, jest witane jak ogromna niespodzianka. 

Zdaniem przyszłości narodu rozumowanie "Do Abacji i Babacji dołączyła Cabacja i razem utworzyły Dabację, a więc Dabacja to jest Cabacja" jest absolutnie poprawne logicznie i nie do podważenia, więc czemu ja twierdzę, że jest bzdurą?

Bez związku z powyższym wypsnął mi się na innej lekcji wulgaryzm - poniosło mnie w dynamicznym wywodzie, w którym tłumaczyłem pewne procesy społeczne sprzed stuleci. No i zły jestem na siebie.


piątek, 9 marca 2018

771.I co to komu kurwa przeszkadzało

Pardon wulgaryzmy będą.

Logując się do blogera zdałem sobie sprawę, że chyba skumulowało mi się parę rzeczy, które mnie wkurwiają.

Niedziela wolna od handlu. Kurwa. Jechałem sobie w niedzielę na zadupie do marketu i bez tłoku, famuł i znaczących kolejek robiłem zakupy dla siebie i dla rodziców. Nie było tłumów, nie było rozwrzeszczanych bachorów, nie było gamoni telepiących się tak, że ani przeskoczyć, ani obejść. To znaczy - nie było w ilościach zauważalnych. Do kasy były 2-3, góra 5 osób, co dla mnie, który swoje w kolejkach odstał za jebanej komuny było ważne. Trzy godziny od wejścia do wyjścia*) i miałem: i zakupy obleciane, i nerwy w dobrym  stanie. A dziś sobie liczę, i wychodzi mi, że po pracy nie zdążę ani obrócić przed korkami, ani przed wysypem ludzi z roboty. Już to przerabiałem i kurwicy omal nie dostałem czekając aż autobus pokona na przykład 750 metrów w Centrum w szczycie. W sobotę zawsze były tłumy famuł (od familia i muł) z rozwrzeszczanymi bachorami i wózkami wypchanymi zakupami pod sufit hali. Teraz będzie jeszcze gorzej, bo dołączą do nich niedzielni. Kurwa mać!  Pojechałbym sobie do IKEI po poduszkę - ale znów to samo, czyli tłumy w weekendy, skomasowane likwidacją niedzieli. Pracowałem kiedyś w markecie i robocze niedziele podobały mi się, bo miałem dzięki temu wolny dzień w tygodniu - w sam raz na załatwianie różnych spraw. W tygodniu nie kończę tak wcześnie, żeby móc się wybrać do marketu nie utkwiwszy w dzikich korkach, które w Syrenim Grodzie potrafią trzymać do szóstej i siódmej godziny.

Konieczność popłacenia rachunków zmusiła do zapoznania się ze stanem konta. Niby wiedziałem, że motywacyjny obcięty, ale wiedzieć, a zobaczyć to jednak subtelnie co innego. No i subtelnie się zmartwiłem. Ktoś powie: 120 złotych na rękę, a cóż to jest? O cóż się tak bulwersować? Bogaty nie poczuje, ale jak mam teraz na rękę w sumie dwa siedemset (a od maja jeszcze mniej), to te zniknięte 120 złociszy robiły różnicę. A jak się nadmę, obrażę i trzasnę drzwiami, to w nowej szkole (o ile ją znajdę, na co się nie zanosi) dostanę jeszcze mniej, bo dyrektor nie da debiutantowi dodatku motywacyjnego ponad przepisane minimum.

No i tak w ogóle to o kant dupy potłuc to wszystko.
________________________________

*) poniewczasie zauważyłem pomyłkę, powinno być: od wyjścia do wejścia (z i do domu).

czwartek, 8 marca 2018

770.Relaks

Ależ się ciepło zrobiło! Nie umiem się tak szybko przestawić na nowe zestawy ubiorcze i albo mi zbyt rześko, albo pocę sie jak ruda mysz.
Na tratwie  klimat staje się osobliwy, bo brygada Vaselinos trzyma się wszędzie zwartą grupą i gdzie nie stąpnąć, tam się człowiek na nich napatoczy, jak stoją lub siedzą w swojej gromadce i zawzięcie dyskutują, rzucając tylko dyskretnie wzrokiem, kto obok przechodzi.

Poszedłem się rezonować magnetycznie. Pierwszy raz w życiu, więc tylko mgliście i ogólnie wiedziałem jak to ma być. Troszkę in minus mnie zaskoczyło, że to ma potrwać do 40 minut, myślałem że krócej - coś jak z tomografią. W ankiecie punkt dotyczący klaustrofobii sugerował czego się spodziewać. Położyłem się, pani przykryła mi łepetynę koszyczkiem, resztę - pledzikiem (bo bluza miała metalowy suwak - nie pomyślałem o tym, i musiałem ją zdjąć), w rękę wcisnęła gruszeczkę alarmową i ziuuuu! wjechałem w głąb dupy wieloryba, pardon - do wnętrza maszyny diagnostycznej. Jak widać mały wredniak siedzący mi w głowie próbował fikać (Oooo, jesteś w środku piramidy! Ooooo! Zaraz zaczniesz się duuuusiiiić!), ale spacyfikowałem go błyskawicznie. Zamknąłem oczy i skupiłem się na odprężeniu, żeby być grzecznym pacjentem i nie ruszać się - jak pani rezonansowa kazała. No i tak sobie leżałem, leżałem i... sam nie wiem, trochę głupio to może zabrzmieć, ale całkiem przyjemnie mi się zrobiło, hałasy wydawały się po trosze zabawne, po trosze transowe (nie chodzi o transpłciowość, tylko o trans z rytmu na przykład), nie myślałem o niczym konkretnym, tylko tak sobie leżałem. Całkiem miło było. W sumie tak szybko to minęło, że nie jestem pewien czy się tam nie zdrzemnąłem odrobinę. W końcu wstałem z tej "kołyski"... jakby to powiedzieć... w gruncie rzeczy zrelaksowany (nie wiem jak to jest być zrelaksowanym, więc domyślam się). Mam świadomość, że brzmi to nieco dziwnie, zważywszy na agresywną akustykę aparatury, ale wygląda na to, że w niej znalazłem więcej spokoju, wyciszenia i relaksu niż w swoim codziennym życiu.

środa, 7 marca 2018

769.Seksualne życie dzikich

Tak w ogóle i w szczególe, to załoga naszej tratwy prowadzi się na pokładzie cnotliwie i bogobojnie tak, że wzbudziłaby zapewne westchnienie uznania i podziwu u najbardziej sfiksowanej sekty purytanów. Z tego też względu wszelkie odstępstwa od tego standardu zwracają uwagę. Swego rodzaju potwierdzeniem może być fakt bulwersowania się kiecką koleżanki tak krótką, że przyciągała podejrzenie, iż została wyprodukowana z rocznego przydziału materiału w Korei Północnej, czy stringami kolegi wspominanymi jeszcze wiele lat po jego odejściu.

Niewiośniany już kolega Kowalski wiedzie smętnym wzrokiem za znacznie młodszym panem konserwatorem przechodzącym korytarzem. Widząca to koleżanka Nowak głosem ociekającym wprost troską i współczuciem: "- Oh, ależ Kowalski ma na niego ochotę! Aż mi go żal normalnie."

A tu miał być opis paru soczystych występów, łącznie z dzisiejszym numerem dekady, ale zawstydziłem się przeczytawszy powściągliwą relację, jaką stworzyłem. Nie jestem chyba nadmiernie pruderyjny, ale poczułem zażenowanie zachowaniem niektórych osób jeszcze większe kiedy przeczytałem - dlatego skasowałem tekst. Kłania się tutaj to, kogo zatrudniamy.
Wszystkich zawiedzionych uprzejmie przepraszam.
A tytułem wynagrodzenia zawodu i dla odparcia pretensji, że tu tylko smuty, smęty i niezadowolenie z życia, proszę bardzo - oto fotka jakiegoś ładnego chłopca z netu. I włala, ktoś tu jednak jest zadowolony.


wtorek, 6 marca 2018

768.Słony rachunek

Jaka ładna dziś była pogoda! Cieplej się zrobiło na tyle, że wracając z roboty zdjąłem rękawiczki. Mrozy sio! Sio!

Wydłubałem i udziegałem sprawdzian dla zakresu rozszerzonego. I chyba od tego mnie głowa rozbolała i niedobrze mi. Zmartwiłem się czy nie za trudny, czy sobie poradzą, czy sprawdzę to co trzeba, czy się przygotują jak należy, czy... Tak, wiem... fiksum-dyrdum. Powinienem umieć się zdystansować, nie brać tego tak osobiście itp.  Ale co począć, kiedy to leci poza mną? Przejmuję się i słono za to płacę. 

Jaką mam mieć satysfakcję z własnej pracy, kiedy czytam, że tekst z historii Rzeczypospolitej szlacheckiej zaczynający się od słów "My, rady stanu, szlachta i rycerstwo Królestwa Polskiego" to jest traktat wersalski? A pod Termopilami Grecy walczyli z Krzyżakami.

poniedziałek, 5 marca 2018

767.Boeing

Notatka jak Boeing, przynajmniej po numerze.

Propozycja Sansia protegowania na posadę, choć to oczywiście prank i trolling, skłoniła mnie do zastanowienia nad wadami i zaletami tratwy Meduzy i chłodnego rozważenia ewakuacji z tego próchniejącego domu wariatów. 
Emocje nie bawią się w niuanse i drą ryja: "Uciekaj stamtąd stary debilu!", ale rozum stawia pytania. Tu nieoficjalnie mam nie mieć wychowawstwa w przyszłym roku - bardzo duży plus. Może jakimś cudem uniknę go w przyszłym roku, ale obawiam się, że to będzie zbyt piękne, bo wtedy będzie podwójny nabór i wychowawstwa będzie się wciskać każdemu, nawet pomnikowi patrona. Tu mam różne zadania, które sprawiają, że jestem potrzebny i może to posłużyć za jakiś argument przeciw wychowawstwu (Malinowski nie robi nic, to jemu dać!). W nowej szkółce mało prawdopodobne żebym uniknął - nie po to się zatrudnia nową szkapę, żeby ją na Królewski Trakt trzymać, a nie na Karową ulicę.
Na nowym pokładzie wszystko nowe i niefart, kiedy się trafi na kapitana-papierologa, który filozofię swych rządów opiera na tzw. sprawozdawczości, będącej upiorną mieszanką biurokratycznej fikcji i pseudoeksperckiego bełkotu. U nas, przynajmniej na razie, dyro ma umiarkowane i sporadyczne wyskoki w tym kierunku, skupiony na fajniejszych dla niego występach. Jakby traktował to na poważnie, to szło by się na kredę rzucić.
Niewygodnie jest uczyć tego samego przedmiotu co dyrektor. Wolę mieć więcej swobody, a mniej wtykania tyleż wścibskiego, co niedowartościowanego i czasem niezbyt kompetentnego nosa w moje podwórko. Przerabiałem to, więc wiem jak męcząco może być.
Jednak opcja zostania na tratwie Meduzy też ma swoje wady - przede wszystkim bałagan, niepewność, brak satysfakcji z własnego wysiłku, brak szacunku ze strony... właściwie to ze wszystkich stron.
Konkluzja jest tak niepokojąca, że nie odważę się wypowiedzieć jej na głos. Więc może ją tylko po cichu napiszę.
Powinienem rzucić tę robotę, która mnie frustruje i zatruwa. Równocześnie wciąż chciałbym być nauczycielem. Nie mam pomysłu na inną pracę, zwłaszcza przy tak wąskowyspecjalizowanym wykształceniu. Wychodzi na to, że z tego pata jest tylko jedno wyjście. Czarny, przesuń się!



niedziela, 4 marca 2018

766.Na Islandię?

Natarczywie zerkam na prognozę pogody. Wg Meteo.pl we wtorek temperatur w dzień ma ledwie przekraczać poziom zera, aż chciałoby się złośliwie zauważyć - w granicach tolerancji krzywizny linii, zaś w nocy nadal poniżej zera. Błe, chcę ciepełka. Byle nie za dużo, rzecz jasna, żadnych po...ch 30 stopni czy więcej! Człowiek umiaru jestem. Nie tylko w polityce. Lecz od paru lat i tak się dowiaduję, że skoro śmiem mieć jakieś zastrzeżenia do partii rządzącej, to jestem naturalnie PeOwcem i lewakiem. No bo nie może być innej opcji - kto nie z nami, ten przeciw nam. Tragiczna ta nasza mentalność. I żadnej nadziei, że to się zmieni.

Przeczytałem artykuł zachwalający życie na Islandii, zasadniczo w kontekście polskich imigrantów w tym kraju. Piękne krajobrazy, i ludzie jakoś życzliwiej usposobieni, i jakaś taka cisza i spokój najogólniej. Ale jeden rzut oka na filmik z islandzką pogodą i gwałtu! rety! Jezusienazareńskikrólużydowski! Nigdy w życiu na tym wygwizdowie! Nie dziwię się ani trochę temu, że wielu Islandczyków ma depresję, dziwię się że wszyscy jej tam nie mają - przy takiej pogodzie. Ja potrzebuję umiarkowanego ciepełka i dużo słońca. I delikatnego wiatru, który nie przypomina powstałego przy rozerwaniu opony ciężarówki.

Trzeba siąść do pracy, a mi się tak rozpaczliwie, z najgłębszym obrzydzeniem... NIE CHCE! 😭

sobota, 3 marca 2018

765.A.L.Sowa o Powstaniu

Mam nadzieję, że to ostatnie kilkadziesiąt godzin mrozu. Kiedy obudziłem się przed świtem, poczułem że coś mi w nogi zimno - musiałem wyciągnąć pled i narzucić na kołdrę. Przy okazji zauważyłem, że zasłona całkiem wyraźnie porusza się, mimo zamkniętego, rzecz jasna, okna; taki był cug między kaloryferem i ciepłem uciekającym przez gomułkowską ścianę! Na zakupach też wymarzłem. Nie podoba mi się to. Miałem wyjść z przeziębienia, a tu jeszcze do ścierwa wrócę.

Przeczytałem bardzo dobrą książkę Andrzeja L. Sowy "Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji". Wielka rzadkość na naszym rynku - opracowanie zawierające solidnie podbudowaną źródłowo analizę procesu przygotowań ZWZ/AK do otwartej walki z Niemcami i realizację w postaci "Burzy" i powstania warszawskiego. Zamiast ujęcia apologetycznego i powielania całkowicie błędnych, czy wręcz bzdurnych twierdzeń, mamy rzeczową analizę danych i wyważone oceny. Profesor Sowa, w odróżnieniu od (przytłaczającej?) większości innych autorów piszących o powstaniu, nie unika oceniania poczynań bohaterów; na szczególną uwagę zasługuje to, że nie boi się oceniać z punktu widzenia fachowości i moralności, względnie etyki naszych cywilnych i wojskowych przywódców, gdyż mam wrażenie z dotychczasowych lektur, że tę sferę z reguły autorzy omijali mniej lub bardziej  szerokim łukiem. W naszych książkach raczej unika się np. recenzowania jakości dowodzenia naszymi wojskami i kompetencji naszych wojskowych. Problem dezercji też jest traktowany jak śmierdzące jajo.

Profesor Sowa prostuje cały rozległy zastęp mitów, jakie ponarastały wokół powstania i AK. Szkoda wielka, że dla mnóstwa ludzi i tak to bez znaczenia, bo wolą wierzyć w wyssane z palca banialuki, a na prawdę historyczną reagują ignorowaniem lub agresją. 

Irytujące jest, że niektóre z ewidentnych nawet bzdur są powielane w opracowaniach historycznych i podręcznikach szkolnych - np. straty niemieckie, które miały wynieść 16 tys. zabitych i 9 tys. rannych. Zażenowanie budzi ignorancja autorów, których nie zastanawia absurdalność tych liczb. Gdyby były prawdziwe, znaczyłoby to, że w większości nieuzbrojeni i niewyszkoleni powstańcy, ustępujący znacznie  liczebnie i straszliwie - ogniowo, przeciwnikowi, potrafili wybić niemal do nogi całą grupę korpuśną von dem Bacha. Ponadto, zważywszy, że typowy w tamtych czasach stosunek strat zabitych do rannych wynosił jak 1 : 3, należałoby przyjąć, że albo powstańcy masowo mordowali rannych przeciwników, albo Niemcy nie mieli żadnej służby medycznej. Absurd chyba wyraźnie widoczny.

Szczerze polecam tę bardzo wartościową książkę każdemu, kto chciałby wiedzieć jak było naprawdę. Ci, którzy chcą wiedzieć jak było pięknie i wspaniale, niech sięgną po inne.

piątek, 2 marca 2018

764.W korytarzu

Już piątek. Właściwie głupio piszę, bo powtarzam oklepany tu i wyświechtany na wszystkie strony truizm - że czas zapierdala tak, że nie wiadomo kiedy i gdzie przelatuje wokół mnie. Powinienem przyjąć to do wiadomości i nie dziwić się co i rusz jak tępy prostaczek nad najnormalniejszą w świecie prawidłowością życia. Przynajmniej - mojego życia.

Zapowiedź jednego z producentów figurek, że od kwietnia podnosi ceny, dała mi pretekst do znalezienia sobie pozornego zajęcia. Odkurzyłem konto i przeglądam ofertę kompletując koszyk. Chęć skorzystania z darmowej wysyłki sprawia, że jest co dobierać, bo wymagany limit jest bardzo wysoki. Absorbuje trochę uwagę i tworzy pozór, że mam jakieś zajęcie, które nadaje jakikolwiek sens mojej egzystencji. Czytelnicy wiedzą już doskonale, jakie jest prawdopodobieństwo przeistoczenia się tych zakupów w pomalowane miniaturki na półce - maluśkie. To przykre, kiedy zakupy stają się jedyną przyjemnością, choć były przecież tylko niezbędnym wstępem do prawdziwej modelarskiej frajdy. To trochę tak, jakby odkryć za półmetkiem, że życie polega na stopniowym wygaszaniu (odbieraniu? niszczeniu? pozbawianiu?) źródeł przyjemności. Przynajmniej - moje.

Pomaluśku kończę układane od jesieni puzzle (1500 elementów). Przed zimą ułożyłem jakieś 3/4 obrazka i... i... i nic - leżał sobie na stole, mijany obojętnie. Teraz wróciłem do układania. Niewielka, oględnie mówiąc, przyjemność, bo zostało już tylko niebo, więc dobieranie klocków według kształtu, a nie treści. A trzeba by pewnie dodać, że w lecie i w dobrym nastroju takiego puzelka to układałem w 3 dni.

W trakcie relaksująco-leczniczej kąpieli odkrywam, że rozmyślam tylko o pracy. Próba urelaksacyjnienia relaksu przez wyłączenie tej tematyki kończy się zupełnym niepowodzeniem.

Po pewnych przemyśleniach modyfikuję swoje lekcje. Zakładam, że dzieciakom będzie trochę łatwiej przyswajać sobie treści, dzięki nowym pomocom. Będę miał "trochę" roboty z ich przygotowywaniem.

Przeglądam oferty pracy. Kicha. Bez znajomości ("z ulicy") nie mam szans na robotę w LO, a w podstawówce nie umiem i nie chcę. Czuję, że jestem w korytarzu, w którym mogę tylko posuwać się do przodu, ze świadomością, że gdzieś tam niedaleko czeka na mnie zapadnia, a właściwie wyrzutnia, zaś boczne drzwi są pozamykane, a ja nie mam do nich klucza.