Skończyłem oglądać "Skins" (pol. Kumple). Kiedyś, za telewizorowych czasów, obejrzałem drugi sezon i bardzo mi się podobał, choć jednocześnie nieco przerażał ukazaniem świata nastolatków o którym nie miałem wyobrażenia. No, a teraz dzięki Netflixowi mogłem sobie obejrzeć wszystkie 7 sezonów po kolei. Smutny bardzo obraz; właściwie przerażający nawet - alienacji, samotności, braku komunikacji, destrukcji. Co gorsza, moje obserwacje zawodowe potwierdzają wszystkie te pokazane zjawiska, choć oczywiście w serialu są one znacznie bardziej skoncentrowane niż w realnym życiu. Śmierci też były.
A niedzielna pogoda jakby z planu Skinsów ściągnięta - leje, wieje, szaro i ponuro. Jak tu w ogóle wyjść z domu? Miałem nosa, żeby do Schwester w piątek późnym wieczorem pojechać zrobić jej tam drobne prace, o które mi dupę truła od paru tygodni, na koniec sfochowana, że śmiałem nie odebrać jej telefonu. Robota banalna, dorosły syn w domu, ale to ja się muszę tłuc tam z narzędziami...
W potoku zwykłych Emusiowych wynurzeń trafiłem na przerwę między dwoma grzbietami fal i wyrwała mi się refleksja, niewątpliwie pod wrażeniem niusa o jego kolejnym doświadczeniu.
- Wiesz co, z twoich przygód jakie miałeś od kiedy się przeniosłeś do Wawy, to można by książkę napisać.
- Nie jestem degeneratem!!
- O rany, przecież niczego takiego nie sugeruję! Po prostu... można by kilku ludzi obdzielić twoimi przygodami.
Przede mną prace do sprawdzenia, a w głowie wieczny smutek.