Już wczoraj mi się włączył biper "Już za parę dni z powrotem do pracy!" Akurat wtedy, kiedy właśnie zacząłem jako tako sypiać (do 7.30-8.00, a nie zrywać się przed 6.00).
Rano wybrałem się do Wróbla po pączki, po czym zaniosłem je rodzicom. Ojciec oczywiście musiał wytknąć niedoskonałość ("A czemu nie mają skórki? Tu powinna być z wierzchu skórka pomarańczowa!") Ale jak na niego przyjął to wspaniałomyślnie i nawet dziękował za niespodziankę. Ponieważ zostawiłem im wszystkie, to poszedłem drugi raz - tym razem dla siebie i Emusia, który zaanonsował się z wizytą.
Wpadł jak zwykle spóźniony, zdał relację ze swoich ostatnich randek i spałaszował po kolei 3 pączki. Kiedy szedł po trzeciego przecierałem oczy ze zdumienia, gdyż jego życiową pieśnią przewodnią jest chorał "Jaką ja mam wielką dupę!", a ideałem własnego piękna jest "jak mi tak wszystkie kosteczki tu i tu i tu tak wystają". Jak ja bym miał jego sylwetkę i przemianę materii, to bym co roku na kolanach zasuwał do Częstochowy, a ten cymbał chciałby się na szkieletora przerobić.
Co by nie było, to jednak sprawił mi przyjemność, że jadł z apetytem, zamiast odstawiać jakieś sceny ze wzbranianiem się skosztowania choćby kęsa. Miło było tak patrzeć jak mu smakuje...
A potem poleciał na kolejną randkę, a ja po farbki do figurek.
A pączków zjadłem trzy.
Sztuki, nie tuziny.