Szukamy partnera (faceta, chłopaka, męża etc.). Czemu? Żeby nie być samotnym, żeby kogoś mieć, bo samotność doskwiera, bo... dałoby się jeszcze dopisać ileś tam deklarowanych powodów. W ramach owego szukania stosujemy zasadniczo dwie podstawowe strategie:
1) zakładamy profile, dajemy i przeglądamy anonse, czatujemy, forumujemy itp., randkujemy;
2) nie czynimy powyższego (z pktu 1.), tylko siedzimy i czekamy aż epuzer sam nas znajdzie.
W fazie profili i anonsów to generalnie postępujemy poprawnie. Oczywiście owa generalizacja oznacza miłosierne pominięcie poczynań zaczerpniętych z wtórnego rynku samochodowego - tam podkręcamy liczniki, tu zmniejszamy sobie wiek i wagę, dodając centymetrów tu i ówdzie, tam klepiemy blacharkę i zamalowujemy defekty, tu - fotoszopem i prze- oraz niedoświetleniem modyfikujemy swój fizys, tam słyszymy o Niemcu co tylko do kościoła jeździł i płakał jak sprzedawał, tu - kreujemy się na lepszych i lepiej sytuowanych niż jesteśmy naprawdę. Ale przyjmijmy życzliwie i nieco optymistycznie, że to szeroki margines, a nie główny nurt.
Niestety życzliwość i optymizm kończą się zdecydowanie, kiedy popatrzymy na drugą fazę naszych zabiegów - na randki. Czysta logika sugerowałaby, że spotykamy się z kimś w nadziei na poznanie wartościowej osoby, która być może w przyszłości stać by się mogła kimś bliskim nam. Z tego z kolei wynikałoby, że powinniśmy iść otwarci, z życzliwym nastawieniem ujrzenia wartościowych cech tego człowieka, z których mogłaby płynąć dla nas korzyść z obcowania z kimś takim. Trzeba podkreślić, że wcale nie oznacza to, ani nie sugeruje zaślepienia i wpatrzenia jak w ikonę - zabieramy ze sobą i otwartość i krytycyzm, tyle że używane w mądrej proporcji.
Niestety, mam wrażenie, że jest to rozumowanie logiczne czyli błędne, gdyż ludzie kierują się emocjami, a nie rozumem, ani tym bardziej logiką. Randka zamienia się w skrzyżowanie castingu z przemyślanymi zakupami w supermarkecie. Taksujemy drugiego człowieka jak towar - owszem, dostrzegamy co się nam w nim podoba, ale i tak najsilniej wybijają nam jego wady. Tyle że w sferze randkowej słowo "wada" nabiera nowego odcienia znaczeniowego: jest nią to, co nie pasuje do naszego apriorycznego wzorca. Oczekujemy maksymalnej zgodności z wzorcem, co oznacza, że nawet pojedyncza wada może mieć siłę dyskwalifikującą. Przy tym wcale nie oznacza to, że ten wzorzec mamy świadomie zdefiniowany, ani że z marszu potrafilibyśmy opisać naszego idealnego kandydata "jaki powinien być". Mamy za to znakomicie rozwinięte wyczulenie na to co nam się nie podoba, czyli - jaki nie powinien być. I wedle tego leci taksacja - patrzymy, słuchamy i szukamy co można by odhaczyć na liście wad.
"Jaki staruch!"
"Przecież to szczyl!"
"Co on ma z włosami?"
"Ta twarz jakaś dziwna."
"Co za kurdupel!"
"Z masztem radiowym chodzić nie będę!"
"Co on się tak wierci?"
"Siedzi jak kołek!"
"Jak on obleśnie je."
"Jak on prostacko trzyma tę łyżeczkę!"
"Co za pedalski głos, przecież ludzie się będą na mnie gapić, jak sie z nim gdzieś pokażę."
"Co on na siebie włożył?!"
"Te buty to masakra."
"Ale przynudza. Zaraz ziewnę."
"Jakie suchary... Strasburger przy nim to król estrady!"
"Kurde, mógłby się odezwać, a nie tylko bąka półsłówkami."
"Czy on kiedyś przestanie gadać?"
"Co za zawód! Nie mógłby go zmienić?"
"Nie ma pracy? To będę pewnie musiał na niego wydawać!"
"To jakiś szurnięty pracoholik. To kiedy będzie miał czas dla mnie?"
"Co on czyta?! Burak jakiś"
"Po cholerę on to czyta! Stuknięty jakiś"
"Czego on słucha?!"
"Co on jak głupi tak lata po tym świecie? Jeszcze będzie mnie gdzieś ciągnął."
"Boże, siedzi na dupie, zamiast się ruszyć i świata zobaczyć. Nigdzie go nie zaciągnę i dalej sam będę jeździł."
Oraz joker w tej talii. Kiedy nie mamy się do czego konkretnego przyczepić, zawsze możemy stwierdzić:
"On w ogóle to jakiś taki... sam nie wiem... Niby tak ogólnie to w porządku, ale... No nie zaiskrzyło!"
I już zręcznem ruchem skreślamy kandydata, co więcej z poczuciem ulgi i dobrze spełnionego obowiązku, gratulując sobie przenikliwości, która uchroniła nas od wplątania się w fatalną, nierokującą i z pewnością nieatrakcyjną dla nas znajomość.
Pytanie tylko, jakie zostaje zawieszone w powietrzu, którego nie widzimy odchodząc, brzmi: A kogo tak naprawdę szukamy?
Czy nie jest tak, że szukamy idealnego środka dla poprawy naszego życia? Nie żywego człowieka, lecz artefaktu - narzędzia które ma nam uczynić życie łatwiejszym i przyjemniejszym. Nie czującej istoty z jej zaletami i wadami, do której musimy się jakoś dostosować, bo na tym polegają przecież relacje społeczne, lecz niewymagającej rzeczy, przedmiotu dopasowanego do naszych oczekiwań, który nie stawia nam żadnych wymagań i żądań, i dla którego nie musimy czynić żadnego wysiłku adaptacyjnego. Przedmiotu gotowego, wybranego z półki i włożonego do koszyka w supermarkecie. Jak dziecko, które chce konkretną lalkę i ze wzgardą odrzuca wszelkie inne tylko dlatego, że nie są umyśloną.
Widzimy tylko siebie.