Półtora miesiąca temu Emuś oznajmił, że "musimy się spotkać". Na święta wyjechał, po świętach miał wpaść, ale umówiona pora minęła i ani widu, ani słychu. Przed Sylwestrem "musi się koniecznie ze mną spotkać, żeby wszystko opowiedzieć, bo to nie na telefon". Nowy Rok minął i... nic. Ostatni dzień przed feriami - na wyświetlaczu jego numer. Oddzwaniam. "Musi się koniecznie ze mną zobaczyć, bardzo chce ze mną porozmawiać, wpadnie jutro, o 13., będzie na pewno, jeszcze zadzwoni". Pół do drugiej i jak było pusto, tak jest. Pytam co się stało. "Och, bo wiesz ja nie wiem kiedy do ciebie wpaść, bo mam właśnie fryzjera. Bo ja tak czekałem, bo nie byłem pewien czy mnie przyjmie i on zadzwonił, że mogę przyjechać. Wiec nie wiem, czy może wpadnę do ciebie po fryzjerze. Czy może jutro bym wpadł, jak ci pasuje? Nie gniewasz się? Ale docent dzwonił, że kupił sobie nowego kota i chciałem go dziś obejrzeć i się z nim pobawić. A potem jadę z chłopakami do klubu, ale to dopiero w nocy. To ja bym może jutro wpadł, ale na pewno, na sto procent, zobaczysz! Nie jesteś na mnie zły? Tak koło południa. Albo o pierwszej. Wiem że jestem popierdolony, ale bardzo chcę iść do fryzjera!"
Być zaraz za fryzjerem i kotem docenta - taki szczebel w hierarchii to jednak nie w kij dmuchał.