No i po świętach. Przepełnia mnie uczucie głębokiej ulgi, że jest jeszcze parę dni wolnego - bardzo tego potrzebowałem. Nagle czas zaczął płynąć wielokrotnie wolniej, poczułem jak schodzi ze mnie (częściowo) napięcie, jak spontanicznie biorę się za rzeczy nietknięte od miesięcy. I książek parę przeczytałem, w tym z lekką, niezobowiązującą przyjemnością "Folklor Świata Dysku" śp. sir Terry'ego.
Wigilia dość przygnębiająca, tylko ja z rodzicami, zupełnie spokojnie było, lecz smutno w gruncie rzeczy - oni obiektywnie w końcówce życia, ja subiektywnie również. Pierwszy raz od lat mama nie ubrała choinki.
W pierwszy dzień świąt przyszła tylko ciotka, jeszcze starsza od nich, więc trudno było o poprawę nastroju. Tym bardziej, że ciotka bardzo się umysłowo posunęła na przestrzeni ostatniego roku. Szybkość przejścia od dynamicznej, ostrej w języku jędzy, ustawiającej wszystkich dookoła, do powtarzającej się, z trudem kontaktującej i pełnej strachu staruszki jest nieprzyjemnym doznaniem.
Jak zwykle oba dni (i dwa je poprzedzające) przypłaciłem potężnym bólem głowy, prawdopodobnie od spiętych mięśni wokół kręgosłupa. Drugiego dnia świąt zostałem (jak zwykle) w domu i... żadnego bólu, niemalże wręcz uczucie relaksu. Smutne to w gruncie rzeczy.
Pamiętam inne święta w tym domu, przed wielu, wielu laty, kiedy byłem małym dzieckiem, schodzili się liczni goście, we wszystkie trzy dni było pełno ludzi, był gwar, był ruch, był jakże inny od codziennego nastrój! Ten sam pokój, ten sam stół... lecz martwy już. Większość gości z tamtych lat już nie żyje, część rozjechała się po świecie, nieliczni czekający na odejście nie opuszczają już swych domów.
Nie mam tu jakichś specjalnych wyrzutów sumienia, czy poczucia winy, że na mnie się przerwała ta ciągłość, że nie stworzyłem rodziny, że nie zapełniam pokoi swoimi bliskimi i znajomymi, jak moi rodzice, lecz raczej doznaję pewnego smutku, że mi się nie udało stworzyć żadnej własnej rodziny, że nie mam nikogo bliskiego, o kim mógłbym powiedzieć "mój". Taki ślepy zaułek strumienia pokoleń, martwa zatoczka. Smutne to uczucie, mieć świadomość że na mnie się coś kończy, że ja nie potrafiłem stworzyć żadnej kontynuacji. Że to, co mogę dawać innym, daję obcym, którzy tego ani nie doceniają, ani nie pamiętają.