Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

niedziela, 24 października 2021

1209.Po aberfeldzku i à la Pepeche

Za oknem piękne słońce. Wczoraj, kiedy wychodziłem pogoda była nieładna, wietrzna i do opadów się sposobiąca. A dziś kiedy siedzę w domu, piorę i przed pracą uciekam - śliczna słoneczność. Rzut oka na termometr podpowiada wprawdzie, że ten widok to pułapka, bo pięć stopni to już przedpole zimy, ale i tak szkoda troszkę.
Nadzieja - prawda że słabowita i rachityczna - że może jednak hipoteza iż dzieci przez dwa lata zdalnego oduczyły się uczyć jest przesadzonym czarnowidztwem, rozwiewa się jak sen złoty z każdą lekcją i sprawdzianem. Dramatycznie to wygląda. Tylko klasy maturalne jeszcze jakoś próbują się trzymać, ale i w nich jest źle - jeśli na sprawdzianie w klasie rozszerzonej stawiam połowie jedynki, to nie jest  dobrze. A praca z podstawowej faktografii i orientacji w problemach.
Z ulgą patrzę na konto ocen - stawiam przyzwoite ilości, a więc założenie, że kryzys w tym zakresie wynikał tylko ze zdalnego nauczania, a nie był trwałą zmianą, okazuje się prawidłowe. Nadal mnie wzdryga na samo przypomnienie uczestniczenia w tej fikcji i kwitowania swoim podpisem tego żałosnego przedstawienia. 
O ile ja utrzymuję tempo przyzwoite - przynajmniej jedna ocena miesięcznie na ucznia, o tyle koleżanka Pepesza rozkręca się, że łohoho! Tysiączek już nabiła. Przodowniczka pracy. Profesora oświaty jej dać. A to nie przedmiot ścisły, gdzie - jak to widujemy w pokoju - sprawdzająca przeleci szybko wzrokiem po pracy, spojrzy na wynik i cyk - ocenka. Ja czytam dokładnie, zaznaczam błędy nie tylko merytoryczne, ale i językowe, dopisuję uwagi czego zabrakło, jak być powinno itp. Mimo zwięzłości adnotacji - czasu zajmuje to sporo i mózg omłaca, że sama słoma z niego zostaje. Jest zaś tajemnicą poliszynela - sama zresztą tego w smalltalkach Pepeszka nie ukrywa, że nie czyta sprawdzanych prac, ale dyrekcja taktownie udaje że o niczym nie wie, choć jakim cudem mogłaby nie wiedzieć, to pozostaje zagadką.

sobota, 16 października 2021

1208.Wycieczki za miasto

Pojechałem ze Schwester na Wólkę groby dziadków i babć ogarnąć. Pamiętam pierwszą mą bytność w tym miejscu - kiedy babcię chowaliśmy, jeszcze za nieboszczki komuny - łysy wygwizdów to był, przygnębiający lodowatą pustką niemal po horyzont gdzie majaczyła ściana lasu za ogrodzeniem. Dziś było pięknie - drzewa i krzewy ślicznie się rozrosły i w swym urozmaiconym bogactwie tworzą piękne wielobarwne obrazy. Pogoda też szczęśliwie dopisała. A i my bez spięcia - o dziwo - się obeszliśmy. Prawie pół dnia nam jednak na całej wyprawie zeszło, bo grób dziadków wściekle atakuje bluszcz z sąsiedztwa i przycinanie tego gąszczu zajęło nam sporo czasu (i wysiłku).

Idąc przez cmentarz utyskujemy na zwyczaj umieszczania na nagrobku maksymalnie lakonicznych informacji: imię, nazwisko, daty roczne urodzenia i śmierci lub tylko śmierci i... koniec. W skrajnych przypadkach imię nazwisko i "żył/a lat ileśtotam". A kiedy umarł/a? Czort znajet. Fatalną manierą  jest nie umieszczanie nazwiska panieńskiego żony, co powoduje, że często nie bardzo wiadomo jakie zależności łączyły pochowane w tym grobie osoby. Dobrym obyczajem byłoby podać choć zawód zmarłego/ej, może tytuł naukowy (ale nie "magister"!😁). Bez tego cmentarz zmienia się w miejsce nieco schizofrenicznego pomieszania - półanonimowość nagrobków nadaje charakteru im prywatnego, kiedy ich ostentacyjna okazałość (materiał i forma) wyraźnie sugerują ambicje okazowania się w przestrzeni publicznej. Nasuwa się pytanie, czy nie mamy tu do czynienia z przejawem pewnej naszej hipokryzji - udajemy, że chodzi nam o upamiętnienie zmarłego, a w rzeczywistości głównie zależy nam na popisaniu się przed żyjącymi, zaś zmarły staje się co najwyżej pretekstem.

W połączeniu z niedawną wycieczką szkolną (w charakterze opiekuna-dozorcy) do podwarszawskiego muzeum to wyrobiłem swoją normę wyjazdów za półdekadę... albo i więcej.