Patrzę z rosnącym zniechęceniem i niesmakiem na to co się w naszym kraju dzieje. Wygląda na to, że żyłem złudzeniem, iż ciemna i ograniczona część naszego społeczeństwa jest bardziej faktem historycznym niż grupą zdolną jeszcze wywrzeć realny wpływ na nasze losy. Ludzie tworzący i podtrzymujący mit sarmatyzmu "we dworkach" i ludzie wierzący w zabobony oraz w potęgę kołtuna (plica polonica) "po chałupach" zlali się w jedną masę społeczną - zalęknioną, ograniczoną, chciwą, zawistną i nienawistną, formalnie tylko schrystianizowaną, a w istocie przepojoną plemienną magią. Nie myślą, lecz czują - instynktem, dziedziczonym postrzeganiem świata; nie rozum, lecz emocje nimi powodują. Nie chcą wiedzy, odrzucają ją, jako zbędny balast, bądź zagrożenie dla spójności ich wyobrażeń o świecie. Nie znają naszej historii i znać jej nie chcą, zamiast niej przyjmują mity o niej. Mity, które pełnią funkcje plastra na kompleksy i taśmy spajającej (i znakującej) grupę. Wykształcenie nie jest zdolne tego zmienić - jest tylko cienką zewnętrzną warstwą, formą, dostosowującą się do zaskorupiałej treści. To w istocie ludzie ucywilizowani materialnie, ale nie ucywilizowani kulturowo. Dorobek prawa rzymskiego, humanizmu i oświecenia ich ominął, nie dotknął ich rdzenia, który pozostał plemienny, przedpiastowski, może nawet praindoeuropejski, zamknięty horyzontem rodu, a najwyżej w najlepszym razie opola.
Sceny z wizyty prezydenta Trumpa w Warszawie zdumiewają. Ci ludzie zachowywali się jakby tu jakiś mesjasz nieledwie przybył. Albo książę pan łaskawca nasz, wielce nam miłosierny, z darami przyjechał, które dostatek nam przyniosą, a jakaż promocja wielka dla nas z tego! Widok kobiety z pełną powagą głoszącej, że to wydarzenie jak drugi zjazd gnieźnieński, musi zdumiewać każdego, kto ma jakąś konkretną wiedzę historyczną na temat tamtego zjazdu z 1000 r., i kto widzi, a trudno - wydawałoby się - nie dostrzec, że przecież Trump realnie, namacalnie nie zaoferował nam nic konkretnego, tylko ogólne, nie tworzące wiążących zobowiązań polityczne deklaracje.
Osoba znająca historię stosunków polsko-amerykańskich łatwo zauważy charakterystyczną analogię. Przemówienie Trumpa na tle pomnika Powstania Warszawskiego, zawierające odniesienia do tej tragedii z 1944 r. wywołało euforię wielu ludzi na prawicy. Ich zachwyt, że prezydent Stanów Zjednoczonych wspomniał o Powstaniu budzi zdumienie i podejrzenie, że ich poczucie niedowartościowania i głód uwagi "wielkich" przekracza wszelkie skale. Tymczasem te wzmianki są tylko zbiorem pustych słów, nic nie znaczących realnie, a przypisywanie im wielkiego znaczenia to tworzenie jakiejś kompletnej fikcji w miejsce rzeczywistości.
A gdzie ta analogia, o której wspomniałem? Otóż w czasie II wojny światowej prezydent Franklin Delano Roosevelt przyjął w Białym Domu delegację polskich polityków. Za plecami prezydenta wisiała mapa z granicami przedwojennej Polski, a więc z Wileńszczyzną, Wołyniem, Lwowem itp. Prezydent wygłaszał gładkie okrągłe i puste w istocie zdania zapewniając o swej życzliwości dla Polski i Polaków, jednak o wschodnich ziemiach RP zagarniętych przez ZSRR, nie wspominając ani słowem. Robił z to z pełnym cynizmem, przekonany, że ziemie te należą się Stalinowi, lecz potrzebował głosów Polonii amerykańskiej.
Nasza delegacja wyszła zachwycona i głęboko przeświadczona o pełnym poparciu Roosevelta i Stanów Zjednoczonych dla odzyskania przez Polskę utraconych Kresów - bo przecież mapa wisiała i prezydent zapewniał o poparciu!
Komplementów "możnych tego świata" jesteśmy wiecznie łasi i nigdy nimi nie nasyceni. Widać to choćby w wywiadach z aktorami czy piosenkarzami - można spokojnie obstawiać, że prędzej czy później padnie pytanie w rodzaju "Z czym się panu kojarzy Polska?"
A nie przypadkiem słowa: komplementy i kompleksy na tym samym rdzeniu są oparte.