Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

wtorek, 17 lipca 2012

2.Spowiedź dziecięcia

Nie pamiętam kiedy zauważyłem, że chłopcy podobają mi się bardziej niż dziewczynki. Chyba po prostu nie było takiego momentu, lecz stopniowo narastające poczucie, coś jak widok nadjeżdżającego z oddali pociągu. Zrazu coś nam się wydaje, że widzimy, że tam coś chyba jest, po czym stopniowo w miarę upływu czasu nabieramy pewności, aż nadchodzi moment, w którym wiemy już że ta plamka rozmazana w drgającym powietrzu była pociągiem.

Nie podobało mi się to. Okres dojrzewania to kiepski moment na dokonywanie takich odkryć. W domu nałożył się na kilka innych niefajnych wątków, z których każdy nie był sam w sobie jakoś szczególnie dramatyczny, ale w kumulacji tworzyły nieprzyjemną mieszankę, ani trochę nie ułatwiającą radzenia sobie z czymkolwiek.

Ojciec - neurotyk, histeryk, hipochondryk. Z gruntu nie jest złym człowiekiem, ale jego wymienione cechy połączone z rozpaczliwą głupotą dawały piorunująco niszczycielską mieszankę. Arcymistrz zmiennych nastrojów, fundujący mojej psychice jazdę kolejką górską. Kompensujący swoje kompleksy terrorem psychicznym i zapewniający sobie przywiązanie członków rodziny budowaniem atmosfery lęku przed złem czyhającym wszechobecnie w otaczającym nas świecie. Latami snujący wizje jaka marna przyszłość i nędzny los nas czeka, kiedy JEGO zabraknie. Siostrze, mimo lat starań i wysiłków, do dziś nie udało się w pełni uwolnić od tego zaprogramowania. Jako dziecko idealizowałem go, lecz gdzieś mniej więcej od 12. roku życia zacząłem dostrzegać jak bardzo rani i niszczy mnie swoim zachowaniem. Przerysowując trochę: "idol jest potworem" - to nie jest pozytywne odkrycie dla dziecka.
Jednocześnie szereg jego pozytywnych cech paradoksalnie pogarszał nasz dyskomfort. Gdyby był jednoznacznie zły łatwiej byłoby go nienawidzić jako 100% drania. A tak poczucie krzywdy zderzało się z wyrzutami sumienia i poczuciem winy, że tatuś przecież tu i tu i tam jest dobry i tak się o nas troszczy a my tacy niewdzięczni czepiamy się go o jakieś nieistotne bzdety (tym bardziej że sam na każdym kroku wypominał nam czarną niewdzięczność). To fatalne połączenie, bo zaburza postrzeganie sytuacji i utrudnia prawidłową jej ocenę.

Matka - przez wiele, wiele lat postrzegaliśmy ją z siostrą jako biedną ofiarę ojca, aż w końcu dotarło do nas, że nie tylko jest ona w ogromnym stopniu jego stwórczynią, ale co gorsza jest ona z takiego układu zadowolona. Kiedy szedłem do niej z jakimiś osobistymi rozterkami, wątpliwościami, chciałem się poradzić, czy choćby dostać psychiczne wsparcie, otuchę, to na ogół dostawałem odpowiedź tak kompletnie oderwaną od rzeczywistości, czy wręcz głupią, że skutecznie zniechęcało to do podejmowania ponownych prób. To chyba było najgorsze, że nie była żadnym psychicznym wsparciem czy oparciem. W kwestii ojca broniła go i tłumaczyła i kazała czekać że może mu minie. Dodawszy do tego wiele razy powtarzane: "Ja tylko marzę o tym, żebyście wszyscy dali mi święty spokój!" - to nie budowało poczucia bezpieczeństwa u dziecka, ani atmosfery wsparcia czy zachęty do zwierzania się rodzicom z problemów.

Siostra - dużo starsza, być może psychicznie ode mnie trochę słabsza i przez to głębiej poturbowana. Różnica wieku i doświadczeń (pamiętała rodziców jeszcze jako fajniejszych niż z moich czasów, poza tym w znacznym stopniu wychowywali ją żyjący długo dziadkowie, dziadka uwielbiała; ja ich nie lubiłem) sprawiała, że byliśmy sobie zbyt dalecy by się wspierać. W pewnym sensie, choć w jednym domu, wychowaliśmy się obok, a nie razem. Ten dystans pozostał nam do dziś.

Babcia (matka mamy) - to ona się mną zajmowała, kiedy rodzice szli do pracy. Wyrazisty, bardzo dynamiczny temperament i jednocześnie mnóstwo miłości dla mnie sprawiały, że była dla mnie bardzo atrakcyjnym opiekunem. Dawała mi mnóstwo czułości, uwagi, poczucia bezpieczeństwa, akceptacji - tego wszystkiego czego dziecko potrzebuje. Jednocześnie dzięki swej mocnej, zdecydowanej osobowości tworzyła dobrą kontrę dla charakteru (i płynących zeń zachowań) dziecka. Była jedyną osobą w moim życiu przy której miałem poczucie, że kocha mnie bezwarunkowo, takiego jakim jestem, i przy której nie mam poczucia, że próbuje mną coś dla siebie "ugrać". Jej trudna dla niektórych otwartość i potępiana przez nich chęć pomagania innym, jak sądzę silnie wpłynęły na mnie, przyczyniając się (w połączeniu z jej osobowością) do wybrania tego samego zawodu co Ona.
Zrazu nie zauważałem a potem długo nie rozumiałem dlaczego Babcia stopniowo zaczęła coraz dziwniej się zachowywać. Stawała się coraz dalsza, coraz mniej rozumiejąca, coraz mniej poznająca. Określenie "choroba Alzheimera" nic mi nie mówiło. Miałem 13 lat kiedy nas opuściła i odtąd zostałem już zupełnie sam.

2 komentarze:

  1. nie mów, że mamy wspólnego ojca... ;P opis idealnie pasuje, tylko do tego wieczne upojenie alkoholowe dodać i już... potrafił w jednej minucie wybuchnąć, bo... z kranu kapie woda albo książka stoi krzywo. nigdy nie wiadomo było, kiedy nastąpi nagła burza!

    ale też nie pamiętam takiego momentu - chłopców wolałem od zawsze... tylko się tego wstydziłem. nie wiem czemu... może o tym zadecydowały czynniki kulturowe? dziś jestem dumnym pedałem! :)

    ściskam ciepło...!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja nie zamierzam narzekać na swoich rodziców - jacy są tacy są :)

    OdpowiedzUsuń