Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

niedziela, 30 czerwca 2013

187.O życiu towarzyskim

Pierwszy od dawna weekend, w który nie muszę ślęczeć nad sprawdzaniem prac. Wciąż jak zmora wisi nade mną napisanie sprawozdania częściowego z awansu zawodowego. A ten cały awans budzi moje najgłębsze obrzydzenie - biurokratyczna papierologia nie majaca nic wspólnego z sensem i wartością mojej pracy. Czuję się jakbym się niemal prostytuował dla tych 200 czy 250 złotych podwyżki pensji.

Napisał do mnie pewien chłopak (facet) z tęczowego forum, z chęcią spotkania w nieodległym czasie, kiedy będzie z krótką wizytą w moim mieście. Odmówiłem mu podając prawdziwe zresztą powody, całkiem szczerze wyłożone. I tak sobie nad tym myślę, a właściwie raczej nad sobą w tym całym kontekście. Chłopak błyskotliwy, inteligentny, atrakcyjny, z podobnym do mojego poczuciem humoru, gdyby napisał rok temu - byłbym zachwycony mogąc go spotkać osobiście, w realu (bo o nic więcej tu nie chodzi, o żadnej randce nie ma mowy). Ale dziś nie mam ochoty, bądź siły. Z jednej strony trochę mi tego szkoda, ale tak na zasadzie refleksji pojawiającej się na temat minionej i zamkniętej już przeszłości - kiedy myślimy o czymś że się stało już i nie odstanie. A z drugiej - nie widzę sensu jakichkolwiek spotkań towarzyskich. Nie potrafię dostrzec korzyści, atrakcji, przydatności (któreś wybrać, resztę skreślić) ze spotykania się z innymi ludźmi, a raczej przewagi tych zysków nad kosztami. Widzę w tym raczej duży potencjał na przykre odczucia - stykanie się z ludźmi, którzy sobie jako tako radzą, wiodą mniej lub bardziej udane życie działa na mnie deprymująco. Chyba odbieram ich podświadomie jako swoiste wytknięcie mojej nieporadności, względnie niezaradności życiowej. Przypuszczam, że mogę w nich widzieć podświadomie kogoś kto sobie poradził z tym, z czym ja sobie nie poradziłem. Być może to po prostu zazdrość, ale na szczęście zupełnie pozbawiona zawiści. Dzięki Bogu jestem pozbawiony w znacznym stopniu *) tego uczucia, nie mam życzeń żeby komuś ubyło, raczej patrzę z podziwem i taką smutną radością, że mu się udało.  

Mógłbym zmusić się do takich spotkań, może nawet wydało im się, że się dobrze bawię, że jestem w dobrej formie, ale w istocie, już parę minut po rozejściu się, opadłoby mnie uczucie przygnębienia. Zetknięcie się ze szczęśliwszymi ludźmi nie przysparza mi poczucia szczęścia, lecz dotkliwie przypomina mi o jego deficycie.

W zeszłym roku kiedy pewien blogowicz jechał do stolicy pierś pod prezydenckie spelndory wypinać, miałem odruch żeby spróbować się z nim spotkać. Termin był niedogodny, bo wypadał w czasie pracy, stąd impulsem pchnięty w dyrdy leciałem przez pół miasta na dworzec, żeby choć przed odjazdem pociągu go zobaczyć osobiście i parę słów zamienić. Złośliwość losu (i Alzheimer pewnie) sprawiła, że pomyliłem perony i czcigodnej Znakomitości ;-) nie spotkałem. Kiedy tego roku znowu się w podróż wybrał, nader łatwo przyszło mi z pomysłu szukania spotkania zrezygnować. To że miałem akurat wtedy kupę roboty było powodem, ale na pewno nie jedynym. Coś we mnie zgasło. Chyba znów zagościło (czy jak kto woli - to ja przyjąłem) poczucie, że lepiej niczego od życia nie oczekiwać, bo przynajmniej rozczarowania większego się uniknie. Tego czego mi do szczęścia brak, w zwykłych spotkaniach towarzyskich z ludźmi nie znajdę.

Jakby to brzmiało w Songu o Salomonie?

Nadzieja także zgubna może być.
Szczęśliwy kto uniknął jej!
_____________________________________
*) gdybym napisał bez tego zastrzeżenia, zabrzmiałoby to dla mnie jak przejaw pychy - nemo iudex idoneus in propria causa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz