Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

niedziela, 5 maja 2013

159.Niespodziewany powrót rowerzysty

Dziwna rzecz mi się przydarzyła, a może nie tyle dziwna, ile niespodziewana. Pokręciłem się po mieszkaniu w rutynowych czynnościach, zrobiłem pranie itp. Wyjrzałem przez okno na skąpaną słońcem, niemal opustoszałą ulicę i nagle przyszło mi do głowy: "Fajnie byłoby się przejechać na rowerze." Co więcej, po kilku minutach byłem już w ferworze czyszczenia i smarowania roweru, pompowania kół i innych czynności przygotowujących go do jazdy.

Zadziwiające jest to, że ostatnim razem jechałem rowerem jakieś 4 lata temu. Od tamtej pory z przyczyn niezbyt uświadomionych roweru nie tykałem. Ostatnio zacząłem o tym więcej myśleć i doszedłem do wniosku, że mogło to mieć jakiś związek z dawniejszym incydentem. Jechałem szybko pustym chodnikiem, w małoludnej okolicy i minąłem w pewnym momencie wejście do budynku - zwykłe drzwi, na poziomie chodnika, bez schodków itp., przejeżdżając tuż przy ścianie tego domu.
Jakiś czas później - tydzień czy miesiąc, nie pamiętam - jechałem w tym samym miejscu, ale tym razem po drugiej stronie tego samego chodnika, czyli przy krawężniku, a nie przy ścianie. I nagle z tych drzwi wybiegła mała dziewczynka, taka z 4-5 lat może, dokładnie w momencie kiedy byłem na wysokości drzwi. Nie dobiegła do mojego toru jazdy, lecz zatrzymała się w połowie chodnika, ale mnie oblał lodowaty pot przerażenia. Uświadomiłem sobie co by się stało, gdybym jechał jak poprzednio, albo gdyby ona wtedy wybiegła. Staranowałbym i zapewne zabił małą. Jeszcze dziś, gdy o tym myślę, robi mi się słabo. Bóg miłosierny czuwał nad nami i dzięki mu za to.
Chyba podświadomie bałem się siadać na rower. DC to nie jest miasto przyjazne rowerzystom i jeździ się tu mało komfortowo, by nie powiedzieć wprost - niebezpiecznie dla siebie i innych.

Druga możliwa przyczyna rowerowej abstynencji, to powrót z pewnej przejażdżki. Była piękna, słoneczna pogoda, zdecydowanie ciepło, a trasa wiodła odkrytą przestrzenią. Równa nawierzchnia wprost zachęcała do rozpędzenia się i upajania pędem. Dwie czy trzy godziny w takich warunkach, dla takiego starszego pana jak ja, okazały się troszkę zbyt ciężkie. Dojechałem do domu, na ostatnich 200 metrach czułem już, jak sądziłem, lekkie zmęczenie, troszkę może mdłości, ale luzik, zaraz sobie na kanapie klapnę i odsapnę.

Wszedłem na klatkę schodową, czekam na windę i nagle nachodzi mnie fundamentalne pytanie: "Dlaczego przede mną jest sufit, skoro oczekiwanym widokiem powinna być ściana?" Po nim przyszła kolej na pytanie egzystencjalne: "Dlaczego ja leżę na klatce schodowej?" Pozbierawszy się w celu powrotu do postawy pionowej, odetchnąwszy z ulgą, że nikt mnie w tak kompromitującej pozycji nie widział, wtarabaniłem się z rowerem do windy i ruszyłem. Boh trojcu liubit, jak mawiają Francuzi, więc pojawiło się i trzecie pytanie: "Dlaczego ja siedzę na podłodze windy, skoro zawsze w niej stałem?". Przy otwieraniu drzwi do mieszkania omal nie sturlałem się z rowerem ze schodów, ale nauczony już doświadczeniem, żeby nie zadawać nic nie wnoszących pytań, pokornie przyjąłem to jako zrządzenie losu, który widać miał taki kaprys, by pobawić się moją wertykalnością.

Pamiątki po tym incydencie miałem dwie: znaczna redukcja ochoty do letnich przejażdżek i potężny guz głowy, którą przyfastrygowałem w posadzkę korytarza, bolący  jeszcze przez wiele dni. Miałem zresztą jeszcze więcej szczęścia, bo gdybym poleciał kilkanaście centymetrów w lewo, to nie pacnąłbym makówką w gładką posadzkę, tylko w ostry narożnik ściany, co skończyłoby się szyciem rozciętej łepetyny. Nie mówiąc o tym, że gdybym odpłynął minutę wcześniej, w trakcie jazdy ulicą, to bym się albo rozplaskał na krawężniku, albo wturlał pod jadące samochody. 
Bóg miłosierny z pewnością i wtedy czuwał nad tym swoim niewydarzonym eksponatem.

A dzisiejsza przejażdżka była przyjemna i uwieńczona spotkaniem ex-ucznia, z którym odbyliśmy długi spacer przegadany na różne tematy. Miło było.
Tylko tyłek mnie boli - jak zawsze, kiedy po dłuższej przerwie siadam na rower. Cóż, stare gnaty muszą się ułożyć do niezbyt wygodnego siodełka.


10 komentarzy:

  1. na pewno boli od roweru? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno - boli.
      Na pewno, niestety tylko od roweru.

      Usuń
  2. Ał... "Ciekawe" wspomnienia. Tak jak czytałem, to zacząłem się zastanawiać, czy może rzeczywiście zjazd z górki z prędkością samochodu (~50km/h) po chodniku mijając ludzi na przystanku nie jest przypadkiem "lekko" nierozważne :)
    Jeden z ostatnich przejazdów dał mi popalić, może nie tak jak Tobie, ale pamiętam, że żeby nie wlecieć w rowerzystę, który zatrzymał się, bo samochód skręcał w przecinającą uliczkę, zmuszony byłem dobrze zahamować... Jednak dopiero zwalniając uświadomiłem sobie, że tak jak na płaskim to mimo wszystko nie będzie to nie wiadomo jak długi dystans (do zatrzymania), tak z górki to trzeba było dodać z 30%... I tak po raz pierwszy rower zatrzymał się wcześniej niż ja :)
    Dobrze, że wskoczyłeś znów na rower! Zdrowo to tak :) Na 2 kołach ryzyko jakieś tam, bądź co bądź, jest zawsze, ale w sumie jak przechodzi się przez ulicę, to też nie można być na 100% pewnym co wydarzy się za chwilę...
    Wielu miłych i niezapomnianych (pozytywnie!!!) wojaży! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z kolei kiedy ja czytałem Twój komentarz, fraza o wcześniejszym zatrzymywaniu roweru niż rowerzysty, przypomniała mi o przygodzie sprzed wielu lat. Jechałem po gładkim asfalcie, co było rzadkością w okolicy, więc się rozpędziłem i... ocknąłem się tuląc rzeczony asfalt do mego nadobnego oblicza. Wisząca na kierownicy torba na zakupy dostała się między ramię widelca i szprychy i zadziałała w sekundę jak absolutny hamulec przedniego koła, co malowniczo wykatapultowało mnie z siodełka do przodu, prosto na dziób.
      Do dziś nie mogę pojąć, że nie tylko nic sobie nie wybiłem, ale nawet pokrwawiony nie byłem mimo zaledwie spodenek i t-shirta.
      A rower był słusznych rozmiarów - made in charaszo, wielki i ciężki jak pod armatkę projektowany. Aż żałuję, że tego z boku nie widziałem.

      Usuń
  3. Przypomniał mi się Wyścig Pokoju.
    Ale wówczas, kiedy był rozgrywany był rzeczywisty pokój i spokój w kraju. I ludzie się kochali, a nikt nie myślał o związkach partnerskich. Pomiędzy ludźmi były więzi niewerbalne.
    Teraz może to być tylko przedmiotem melancholijnych wspomnień.
    Życzę miłych wspomnień, one nas krzepią.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tą idealizacją dawnych czasów zachowałbym jednak ostrożność. Piszę tak, mimo że np. wczoraj widok pustej ulicy skąpanej słońcem rzucającym ostre cienie przywołał nostalgiczne i przyjemne wspomnienie letniska i małego miasteczka z lat mego dzieciństwa.

    OdpowiedzUsuń
  5. Post przestroga, kurcze muszę być jeszcze bardziej ostrożniejszy. Choć się zawsze staram być ostrożnym, to nie zawsze jednak mi to wychodzi... :(

    OdpowiedzUsuń
  6. Teraźniejszość jest chwilą, więc zanim zdołamy ją należycie przeżyć staje się przeszłością. Przeszłość to historia, przystoi jej brązowienie, a nawet złocenie. Oby tylko nadawała się do takich zabiegów idealizacyjnych.
    Ciągle potykamy się o historię, zwłaszcza my Polacy.
    Szkoda, że nie jest ona dla nas nauczycielką życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym, że przeszłości przystoi brązowienie i złocenie. Może to niezbyt zgodne z kołem barw ;-) ale szybko prowadzi to do wybielania przeszłości.
      Tymczasem ludzki umysł sam z siebie "wygładza" przeszłość, eksponując pozytywy i odsuwając na bok negatywy. To, jak sądzę, rodzaj mechanizmu obronnego organizmu. Czym by to nie było, w wymiarze jednostkowym można na to machnąć ręką, ale w wymiarze grupowym (zwłaszcza - wielkiej grupy społecznej jaką jest naród), to praktyka groźna, prowadząca do idealizacji, czyli niestety zakłamania przeszłości, co uniemożliwia dostrzeżenie w niej i wyciągnięcie wniosków.
      Historia jest nauczycielką życia, ale taką niezbyt udaną, a do tego mającą wyjątkowo tępych i durnych uczniów.

      Usuń
  7. Białe złoto to szlachetna powłoka, warte jej są niektóre pomniki.
    Czy możliwe jest zachowanie obiektywizmu przy ocenie faktów historii? Wątpię- na podstawie doświadczeń z historii ostatnich lat.

    OdpowiedzUsuń