Kiedy byłem uczniem wakacje to był fajny czas. Ciepło, słonecznie, nie było szkoły, nie trzeba było zrywać się po szóstej, można było pospać dłużej (tzn. góra do ósmej, bo zaraz ojciec rozpuszczał jęzor). Dwa miesiące odsapki od szkoły to było coś, choć niestety nie od rodzinki.
Dziś wakacje to najgorszy okres w roku, gorszy od świąt. W ogólnej świadomości to okres włączania się skojarzeń z wypoczynkiem, przyjemnością, radością, wyjazdami, zwiedzaniem ciekawych miejsc, lecz dla mnie to wszystko tym bardziej przykre, że w praktyce nieosiągalne. To przerywnik pracy, coraz mniej lubianej, lecz absorbującej i wypełniającej dni i miesiące wydłużającą się agendą spraw do załatwienia, nie pozostawiającą czasu ani sił na myślenie i przeżywanie deficytów (może poza tą krótką chwilą między spoczynkiem i zaśnięciem, kiedy gaśnie ostatnia lampka w domu).
W wakacje staję sam na sam ze swoim pustym, samotnym życiem i nie jest to konfrontacja, którą bym polecał - przynajmniej przyjacielowi. Kiepsko sobie to życie ułożyłem, a zmienić go nie umiem. Skończyć, niestety, też nie. Żenujące w całej rozciągłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz