Koniec rekrutacji. Jakiś niesmak. Żadego poczucia dobrze wykonanej roboty, żadnej choćby mikrosatysfakcji. Dyrekcja nawet się nie pofatygowała żeby nam podziękować za trzy tygodnie urlopu oddane na pracę. Wice stał i tylko patrzył w milczeniu jak się pakujemy i nic nie powiedział, żadnego słowa uznania dla naszej pracy.
Zapowiada się duża bryndza finansowa w nadchodzącym roku. Miasto zredukowało nam dodatki motywacyjne, ale władze lokalne postanowiły być jeszcze gorliwsze i jako jedyne zażądały od dyrektorów (ustnie!) aby zgodzili się i zadeklarowali kwoty przeszło dwukrotnie niższe od już zredukowanych przez miasto. Mnie krótko przed wakacjami dyrekcja za zaslugi podkręciła dodatek, więc propozycja lokalsów oznacza dla mnie (na rękę) prawie 500 złotych w plecy. Gdy dodać do tego brak godzin ponadwymiarowych robi się nieprzyjemnie. O korkach nie ma mowy. A wszystko wokół nieustannie drożeje.
M. zresztą jest w jeszcze gorszej sytuacji bo u niej podobna kasa idzie na dwie osoby. Nie wie czy jej starczy na zabiegi i jedzenie. Ale ludzie i tak wiedzą, że po podwyżkach kosimy kasę że hej!
Nastrój mam kiepski. Myśl, że po niedzieli stanę przed uczniami i mam ich motywować, prowadzić, kształtować, wychowywać, edukować, wydaje się ponurym żartem.
Rekrutacja jakoś trzymała mnie w kupie (zadaniowość). Teraz coś mi odpuściło. Jest mi smutno, samotność nie jest fajna. Przykre jest poczucie, że nikt cię nie chce. Że nie masz się do kogokolwiek choćby przytulić.