Samotny w mej małej celi,

samotny jak ona sama,

samotny idę do świata,

samotny stamtąd powrócę.

czwartek, 26 maja 2016

491.Ostatnie spotkanie

Ostatnie zebranie za mną. Jak było do przewidzenia duża cześć rodziców olała je. Jednocześnie część się przebudziła - niektóre twarze widziane były ostatnio na początku roku szkolnego, niektóre nigdy. Cały rok uczeń się obijał, jedynki zbierał, na sprawdzianach nie bywał, rodzic na informacje nie reagował, a teraz - miesiąc przed końcem roku, zjawia się w szkole z rozbrajającym pytaniem: "Co on/ona musi zrobić żeby zdać?" Właśnie "on/ona", bo taka forma jest najczęstsza, a nie - imię dziecka.
Znalazłem wolną chwilę, żeby zająć się obsadzeniem balkonu pelargoniami. Pojawi się trochę życia i barwności.

Troszkę dziwne, że parę dni temu przypomniało mi się spotkanie z panem Językoznawcą. Nie mam pojęcia czemu, boć to przecież już dwa lub trzy lata miną za kilka tygodni.

Nie wiedzieć czemu zajrzałem wtedy do branżowej skrzynki pocztowej, która zdążyła już solidnie pokryć się kurzem. Ujrzałem list od nieznanego nadawcy, nie wyglądał na spam, więc przeczytałem go. Autor pisał, że kiedyś do niego napisałem w odpowiedzi na jego anons, udzielając mu bardzo cennych rad, kiedy przeżywał poważne dylematy egzystencjalne. Pogrzebałem w archiwum i faktycznie była taka korespondencja: 1 list jego na 2 moje i na tym się skończyło, chyba bez najmniejszego zaskoczenia, bo nie szło to w kierunku jakiegoś rozwinięcia kontaktu, lecz było tylko takim z ludzkiego odruchu dodaniem otuchy. No i teraz (po 3 latach!) on pisze, że wiele przemyślał, że jest mi bardzo wdzięczny itp. że przez ten czas wiele razy czytał te moje maile, że bardzo mu pomogły, że jest pod wielkim wrażeniem tego co i jak pisałem i bardzo chciałby się ze mną spotkać i mi osobiście podziękować. Troszkę byłem tym wszystkim zaskoczony - po takim czasie wznawiać kontakt to dość osobliwe. Odpisałem grzecznie, ale z wyraźną rezerwą, lecz to go nie zniechęciło - emanował takim niemalże entuzjazmem, że poczułem iż odmowa spotkania byłaby bliska kopnięcia radosnego szczeniaczka. Nastrój miałem już marny - na nagrobku nadziei i prób znalezienia sobie kogoś zdążyła nie tylko ziemia osiąść, ale i kwiatki bujnie porosnąć. Uznałem, że nie powinienem odmawiać człowiekowi, który czuje wdzięczność za pomoc i chce ją jakoś wyrazić. Szedłem więc z poczucia obowiązku, a nie z ochoty.

Spotkaliśmy się na Starówce. Jak tylko go zobaczyłem, to w duszy coś jęknęło: Oj. Jak dzień do nocy ze mną. Szczupły, ładny, miły, kulturalny - po prostu marzenie teściowej. Spokojnie mógłby być moim synem. Siedliśmy w knajpie na rynku i spędziliśmy parę godzin na rozmowie. Głównie rozmawialiśmy o jego pracy naukowej - czysta egzotyka dla mnie, musiałem się mocno sprężać, żeby z grubsza rozumieć co mówi. Opowiadał (bez żadnego przechwalania się czy próby zaimponowania) o swoich pasjach, podróżach i tak zeszło aż dzień miał się ku końcowi. 

W miarę upływu czasu czułem się jakoś troszkę nie bardzo, lecz koncentrując się na nadążaniu za jego narracją, nie zwracałem uwagi na swoje uczucia. Dopiero kiedy wstaliśmy od stolika coś - jak błysk flesza mnie olśniło, stłumione dotąd rozumem emocje wreszcie przebiły się - niczym piorun - do głosu: czułem się przy nim w każdym wymiarze gorszy. Kiedy to do mnie dotarło, zrobiło mi się tak bardzo przykro, że nie miałem ani ochoty ani siły na przedłużanie spotkania. On chyba jeszcze chciał gdzieś się przejść, delikatnie dając to do zrozumienia, lecz ja już nie byłem w stanie. Akurat w tym momencie nadjechał jego autobus, więc pożegnaliśmy się i nigdy więcej już się nie zobaczyliśmy. Jeszcze tylko wymieniliśmy mailowo grzeczne podziękowania za spotkanie i na tym się skończyło. Parę dni później zaczął się rok szkolny co ułatwiło mi przesunięcie tego spotkania do lamusa pamięci. Od tamtej pory spotkałem się już tylko raz, ale tylko jako cicerone-historyk do muzeum, dla towarzystwa forumowicza z branżowego forum, bez żadnego dalszego ciągu po wyjściu z muzeum. 

Czemu potrzebowałem o tym napisać - nie wiem i chyba nie chce mi się dociekać. 

5 komentarzy:

  1. Przeanalizujmy to... A może lepiej nie;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Skąd u części ludzi ten brak samoakceptacji? To samo u mnie ma 825. Jest zajebistym człowiekiem, ale przez brak samoakceptacji, sprowadza się na boczny tor i czeka, aż go ktoś z niego wyciągnie. Niestety inne składy przebiegają po torach obok i ani myślą się zatrzymać, aby wyciągnąć go z toru bocznego. No chyba, że jakiś z przyczyn techniczno-ruchowych zostanie zatrzymany na torze obok, pod wyjazdowym, wda się w dyskusję i wtedy doceni walory zarówno językowe, jak i wyglądowe 825, bo przecież, jak na swój wiek, bardzo dobrze wygląda. Ta nieliczna garstka ludzi sprzyjających 825 i utrzymujące z nim kontakt, to właśnie te składy zatrzymane zupełnie przypadkowo na torze obok. Gdyby jechały dalej, to nie było by relacji jakie są dziś. Część z nich sam 825 po jakimś czasie wycina właśnie z powodu niskiej samooceny.
    Mnie się jakoś udaje z dużą ilością składów kontakt utrzymywać i nie narzekam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewne po części z urodzenia, a po części (zapewne większej) z wychowania.

      Usuń
  3. "– Po prostu nie czuję się dobrze z tego typu mężczyznami – rzekła kiedyś przepraszającym tonem. (...) – Zbyt pewny siebie. Zbyt dobrze prosperujący. Zbyt... po prostu zbyt. We wszystkim"
    [Karel van Loon, Ojciec i ojciec. Przeł. E. Jusewicz-Kalter].

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest - typy (płci obojga) zbyt pewne siebie budzą moją generalną rezerwę.

      Usuń