Rodzinno-jubileuszowy obiadek - na szczęście już za mną. Obyło się bez spięć, ale jak zwykle trochę nerwów mnie kosztowały: perspektywa udziału i sam udział. Na jeszcze większe szczęście - chyba udało się bez napadu lękowego. Najlepszym z całej imprezy było to, że wszyscy narzekali na pieczone kartofelki, które były bardzo smaczne i dzięki temu było ich więcej dla mnie.
Na przystanku zaczepiła mnie jakaś młoda kobieta, rozpoznając jako tego, kto ją uczył historii. Niestety nie pamiętałem ani kiedy to było, ani jak się nazywała, a w ustaleniu szczegółów rekonstruujących mą pamięć przeszkodziło nadjechanie autobusu, na który czekałem. Cóż, jak się ma na koncie jakieś półtora tysiąca absolwentów, to niektórzy mogli wylecieć z pamięci. W sumie trochę szkoda, że ten autobus akurat przyjechał, bo była miła i miała słodkiego towarzysza, więc rozmowa mogła być sympatyczna, choć i tak bez znaczenia.