Cały dzionek w pracy - od rana do wieczora.
Obserwowanie jak dyro wyrzuca do kosza przygotowaną koncepcję nowych klas i pędzi jak sroka za błyskotką podsuniętą przez zespół... hmm, nazwijmy... koleżanek obrotnych. Zamiast pomysłu opartego na analizie mocnych i słabych stron i wyciągnięciu wniosków z doświadczeń, przeszedł pomysł-wydmuszka, obficie posypany brokatem i z chwytliwą nazwą. Przypuszczam, że gdyby ktoś rzucił propozycję otwarcia klasy "Kosmicznej" z zajęciami interaktywnego dialogu międzygalaktycznego, zostałby powitany na mostku z entuzjazmem. Konsekwencją takiego wyboru jest wysokie prawdopodobieństwo, że w ogóle nie będzie dla mnie godzin, kiedy dojdą do nas ofiary deformy zaleskiej. Perspektywy znalezienia nowej pracy na razie (oraz jak dotąd) wyglądają smoliście czarno.
Koleżanki z zażenowaniem opowiadały, jak były mimowolnymi świadkami komunikowania się dyra z wice. Nie sądziły, że można przy aż tylu decybelach zachować tak wyraźną artykulację, doskonale czytelną za ścianą 20-centymetrowej grubości...
Nawet w "Kosmicznej" nie byłoby godziny z historii? Może trzeba pomyśleć o jakichś uzupełniających z zaszłości persoido-księżycowej? :P
OdpowiedzUsuńGodziny będą, tylko dla mnie może nie starczyć.
Usuń