W latach 1830-31 toczyliśmy przeciw Rosji powstanie listopadowe. Zdecydowana większość ludności polskojęzycznej w istocie miała je głęboko w dupie, ale tę kwestię pomijamy, zastępując ogólnym stwierdzeniem "Polacy walczyli o wolność". Charakterystyczną cechą powstania było odsunięcie na bok radykałów i przejęcie władzy przez konserwatywne elity, które przyjęły osobliwą strategię prowadzenia walk, którą można by ująć następująco:
"Walczmy z Rosjanami, ale tak, żeby nie zdenerwować cara. Bo my się chcemy z nim porozumieć, żeby zaakceptował naszą emancypację. On wprawdzie mówi, że nas nienawidzi, ale nie łapmy za słówka, to na pewno rozsądny człowiek i się z nami dogada, czyli nam da swobody. Czyli walczmy, atakujmy wojska carskie, ale tak z umiarem, żeby nie wyszło na to, żeśmy cara ośmieszyli roznosząc jego oddziały, żeby car się nie wściekł, żeśmy mu np. gwardię dowodzoną przez brata zaskoczyli i zniszczyli. Walczymy, ale nie przypieramy do muru i nie stawiamy w złym świetle. Bo car na pewno jest gdzieś tam dla nas łaskawy i jak będzie musiał to się zgodzi na to czego oczekujemy, ale to "musiał", to tak bez przypierania do muru, bo wtedy się nie zgodzi."
Maniera przyjęta w naszej historiografii nie pozwala nazywać różnych poczynań przodków po imieniu; przytoczonej strategii władz powstańczych nie określamy więc mianem kretyńskiej, choć w pełni na to zasługuje. A szkoda, bo to część szerszego u nas zjawiska.
Dziedzic znęca się nad chłopami, nawet zatłuc na śmierć zdarza mu się, ale sprzeciwić mu się? Ubić skurwiesyna po kryjomu? Eee, nie no... Trzeba nieść ten krzyż swój... poza tym ten dziedzic i nie taki najgorszy, inni to dopiero wyprawiają...
Tatuś bije mamusię, ale nie można iść z tym na policję, bo przecież poza tym to kocha, nie pije, na dom daje. Tylko czasem tak mu się zdarza, bo zły dzień ma. Nie jego wina przecież.
Kowalski terroryzuje psychicznie rodzinę, idą za nim jak zastraszone cienie, ale nie można zawiadomić kogokolwiek, bo to przecież taka porządna rodzina, "dzień dobry" mówią i w domu zawsze cisza i schludnie. No i zaraz "kapuś" powiedzą. Nie nasza sprawa.
Ksiądz łamie kodeks karny, dziesięć przykazań i Ewangelie, ale przecież nie taki zupełnie zły, dzwonnice odnowił i taki energiczny jest, gospodarz w parafii dobry, więc nie narzekajcie tak na niego, bo gorszy się może trafić. No i przecież to ksiądz - sługa Boży.
Biskup tuszuje przestępstwa, pomaga przestępcom seksualnym i... jak to tak - do prokuratury go wzywać? postępowanie karne przeciw niemu wszczynać?! przecież to biskup!
Wójt kradnie, kłamie, rodziną i znajomkami obsadza co się da, ale no nie taki on najgorszy, i jak to tak - pójść na referendum i odwołać? Eee, nie, no jakoś tak, lepiej nie. Z władzą lepiej nie zadzierać.
Jesteśmy z tym tak oswojeni, że nawet nie zastanawiamy się jaki jest wspólny mianownik - tak silnie wdrukowane przekonanie, że władza to władza i nie można jej się sprzeciwiać, a nawet jeśli już się odważymy, to tak delikatnie, żeby się nie zirytowała, maksimum buntu to subtelna sugestia że są pewne inne ewentualne opcje postępowania. Mamy głęboko zakodowaną niewolniczą mentalność wobec władzy - nienawidzimy jej, boimy się jej, nie wierzymy że można ją zmienić, nie wierzymy że można ją okiełznać. I jednocześnie - marzymy, żeby wskoczyć na jej miejsce i poczuć tę swobodę jaką ona się cieszy. I utrwalamy model władzy na wszystkich szczeblach społecznych - od władzy rodzicielskiej poczynając, z przyzwyczajenia, ale i z tej podświadomej nadziei, że kiedyś z niej skorzystamy; i się odegramy.
To ostatnie, to istota tego, co nazywamy polskim duchem anarchii. My tak naprawdę nie chcemy zniesienia władzy, tylko zajęcia jej miejsca, choćby na mikro polu: w domu rodzinnym ("To mój dom i ja tu ustalam zasady!"), na urzędzie ("Ja tu decyduję - prawnie lub faktycznie!"), za kierownicą auta ("Jak jedziesz gnoju?! Rusz tę leniwą dupę! Nie będę się wlókł!") i wszędzie, gdzie możemy poczuć że możemy kogoś mieć "pod sobą", choćby to był kawałek plaży, który zagrodziliśmy parawanem i wokół którego zostawiliśmy stertę śmieci.
Tę mentalność widać w komentarzach do buntu tęczowych małolatów. "Niech protestują, ale nie zrażają tych nam życzliwych!" To znaczy mogą protestować, ale tylko na zasadach, warunkach i w granicach wyznaczonych przez tyrana. Rozumiane jest to jako przejaw dojrzałości, odpowiedzialności i cywilizowania.
Kiedy chłopi poszliby do dziedzica z prośbą, żeby dziedzic łaskawie wyznaczył czas, miejsce i formy które by go nie zrażały, w których chłopi mogliby zaprotestować przeciw uciskowi jakiemu są poddani przez tego dziedzica - czy dojrzali i odpowiedzialni krytycy tęczowego flagowania pomników nie mieli by poczucia, że to jakaś farsa? A przecież to ten sam nonsens, który głoszą.
Coś miałem napisać mądrego, co mi przyszło do głowy po pierwszych dwóch akapitach, ale zapomniałem co to było zanim doczytałem tekst do końca :D
OdpowiedzUsuńW naszym wieku to już trzeba sobie robić notatki na bieżąco, bo za minutę to już szukaj myśli z wiatrem w polu. ;-))
UsuńNo dobrze. Ty masz tego świadomość, powiedzmy, że ja i jeszcze kilka innych osób. I co dalej z tym zrobić? Przecież to nie my (w sensie ramy programowej) edukujemy kolejne pokolenia tłuszczy. Więc co z tego, że wiemy?
OdpowiedzUsuńCzy czasem nawet nie jest gorzej, że wiemy?
Błogosławieni ignoranci - coś w tym może być... :-(
Usuńniestety też to dostrzegam i tylko mogę napisać i straszno i śmieszno.
OdpowiedzUsuńNo właśnie, dekady i epoki mijają, a tu nadal l"Pawiem narodów jesteś i papugą!" :-(
Usuń