Miałem nadzieję, że pierwszy dzień urlopu uda mi się spędzić na wyciszaniu. Dwa tygodnie to, wbrew pozorom, dla mnie przynajmniej, bardzo krótki czas na jakąś zmianę trybu funkcjonowania, ale mobilizowałem się do pozytywnego myślenia, żeby zrobić co się da. Starałem się myśleć o jakichś przyjemnościach, nawet może o malowaniu, czy wykończeniu już pozaczynanych prac. Starałem się.
Po południu telefon od rodziców i wszystko poszło się tentegować. Cóż, tytuł arcymistrzów galaktyki w wyprowadzaniu mnie z równowagi (eufemistyczne określenie rozpierdalania psychiki) do czegoś zobowiązuje. Ból jak cholera, aż niedobrze mi się robiło, trzymał jak dług publiczny. Z trudem poszedłem spać o północy. Cztery przebudzenia i o 4.20 koniec spania, wstałem, ubrałem się i teraz szukam sobie jakiegoś (bezpiecznego) zajęcia.