Zakiełkował mi powrót do ćwiczeń. Pewnie jak zwykle wytrwam w najlepszym razie parę miesięcy, po czym zapadnę w zapaść na parę lat. Przydałoby się poruszać, bo lata lecą i stare kości z nie młodszymi mięśniami coraz bardziej się zapiekają i zacierają. Zeszły rok dał mi ostrzeżenie, że wyrok lat nieubłaganie grozi kontuzjami i nie można już ćwiczyć tak dziarsko jak w początkach Rzeczypospolitej. Jednocześnie mam wrażenie, że dłużej bym wytrwał przy codziennych treningach, niż przy 2-3 w tygodniu. Problemem jest jednak niebezpodstawna obawa przed przeciążeniem i kontuzjami.
Kiedyś ćwiczyłem w jakże absurdalnie złudnej nadziei zyskania choć niewielkiej ...buahahahaaaa! pardon! wciąż nie wiem czy to poczucie czarnego czy abstrakcyjnego humoru... atrakcyjności. Atrakcyjność tę należałoby jednak rozumieć jako przejście od kaszalota do słonia morskiego - w najlepszym razie. Dziś powinienem ćwiczyć, żeby zachować sprawność na poziomie normalnego, codziennego funkcjonowania, aby przedwcześnie nie stać się sztywną, półsprawną pierdołą. Troszkę żałuję, że tu gdzie mieszkam nieprzyjemnie się biega, bo bieganie podobało mi się najbardziej ze wszystkich form aktywności fizycznej.
Dokupiłem sobie ciężarków w Decathlonie i zamówiłem fikuśny gryf w necie, bo doszedłem do wniosku, że jednak mam za małe obciążenie przy pewnym ćwiczeniu. Zobaczymy jak długo wytrwam tym razem.
Stawiam na miesiąc, bo później święta, a w ich trakcie to mało kto ćwiczy, a po nich mało kto rusza. Też chyba tak odpadłem, a teraz..., liczę na ruch na stacji kolejowej. Z wolna się zaczyna.
OdpowiedzUsuń